29 marca 2021

Lockdown? Tak, ale… jak?

Małgorzata Solecka

Od 20 marca obowiązuje trzeci lockdown całego kraju. Rząd wycofał się z regionalizacji obostrzeń, bo trzecia fala, wszystko na to wskazuje, wypiętrzy się wyżej niż jesienna i może być dla systemu ochrony zdrowia jeszcze poważniejszym testem wydolności. Czy zamknięcia, jakich okresowo doświadczamy już od roku, mają sens? W ogóle i w naszym, polskim, wydaniu?

Nauka zdalna dla wszystkich, również młodszych klas. Otwarte – przedszkola i żłobki. Zamknięte na głucho restauracje, siłownie, instytucje kultury, obiekty sportowe, galerie handlowe. Otwarte – wolno stojące sklepy (większość), salony fryzjerskie i ogólnie branża beauty, kościoły. Tych ostatnich minister broni wbrew opinii większości ekspertów i zdecydowanemu vox populi. Z sondażu przeprowadzonego przez ośrodek BioStat 18–19 marca wynika, że 60 proc. Polaków uważa, iż świątynie powinny zostać zamknięte (obowiązuje w nich limit 1 osoby na 15 mkw., który jest w większym stopniu nieprzestrzegany niż przestrzegany, o czym łatwo się przekonać, idąc w niedzielę do kościoła lub pod kościół). W kontekście zbliżających się Świąt Wielkanocnych, które dla wiernych są najważniejszym świętem, trudno nie zastanawiać się, do ilu zakażeń dojdzie, jeśli rząd przymknie oko (tak jak robi to co najmniej od Bożego Narodzenia) na lekceważenie norm sanitarnych podczas nabożeństw.

To jest stan lockdownu na 20 marca. W kolejnych dniach mogą jednak zostać podjęte surowsze decyzje – łącznie z zakazem przemieszczania się. Co prawda bez wprowadzenia stanu wyjątkowego decyzja ta będzie obarczona wadą prawną, ale rząd ma przecież jeszcze inne narzędzia – także zawieszenie dalekobieżnych połączeń kolejowych i zakaz lotów, zastosowane rok temu. Może też oddziaływać psychologicznie, by zniechęcać Polaków do podróży po kraju w świąteczne dni. Wszystko to przerabialiśmy wiosną 2020.

Pierwszy lockdown wprowadzono, nie ma co do tego wątpliwości, w porę i miał pełne uzasadnienie. System ochrony zdrowia był bowiem zupełnie nieprzygotowany na zagrożenie – brakowało środków ochrony indywidualnej, system testowania dopiero powstawał (kto dziś pamięta, że w pierwszych tygodniach wysyłaliśmy próbki zagranicę, bo żadne polskie laboratorium nie miało materiałów niezbędnych do przeprowadzania testów?). Zamknięcie Polaków w domach, całkowita izolacja, były jedynym sposobem na zatrzymanie epidemii. Cel został osiągnięty, a Polska – według raportów międzynarodowych – do początków września była wymieniana jako jedno z państw, które stosunkowo dobrze radziły sobie z pandemią, właśnie dzięki wystarczająco wcześnie podjętej decyzji o zamknięciu kraju.

O ile pierwszy lockdown był potrzebny, o tyle czas, jaki dzięki niemu kupiliśmy, został zmarnowany. Polska do drugiej fali pandemii była niemal tak samo nieprzygotowana, jak do pierwszej. Niemal, bo oczywiście środki ochrony indywidualnej i płyny do dezynfekcji już były, kapitał stanowiły szpitale jednoimienne i mozolnie budowany system testowania. Nie było natomiast wiedzy eksperckiej, która przekładałaby się na podejmowane decyzje. Rząd w październiku, gdy już druga fala pięła się ostro w górę, tłumaczył, że zawiodły prognozy. Ale przecież niezależni eksperci, w tym zespół Polskiej Akademii Nauk, latem przestrzegali, czym skończy się szerokie otwarcie nieprzygotowanych do funkcjonowania w reżimie sanitarnym szkół. – Mury nie zarażają – mówił tymczasem ówczesny minister edukacji Dariusz Piontkowski, który co prawda jesienią stracił stanowisko, ale odnalazł się w resorcie jako wiceminister.

Drugi i trzeci lockdown mają wspólny mianownik: w przeciwieństwie do tego z marca 2020 zostały wprowadzone zbyt późno, jako reakcja na już nie tyle rozpędzającą się, co rozpędzoną falę zakażeń. Reaktywność to niejedyna wspólna cecha. Drugą jest pasywność. Lockdown bez szerokiego testowania, bez dochodzeń epidemiologicznych, bez szukania źródeł zakażeń, bez wiedzy, gdzie najczęściej dochodzi do transmisji wirusa (jesienią królowało wyrażenie-wytrych „transmisja pozioma”, które miało usprawiedliwiać brak wiedzy, gdzie się zakażamy), nie ma tak naprawdę sensu, jest środkiem daleko niewystarczającym do duszenia pandemii. Przekonaliśmy się o tym w styczniu, gdy po fali bożonarodzeniowych zachorowań uzyskaliśmy „wypłaszczenie” krzywej, ale na bardzo wysokim poziomie. W dodatku Ministerstwo Zdrowia przez kilka tygodni ignorowało głosy niezależnych ekspertów i praktyków – lekarzy oddziałów covidowych – raportujących, że w szpitalach dzieje się coś dziwnego, bo przybywa młodszych chorych w ciężkim stanie. W styczniu nie można było tłumaczyć tego zjawiska szczepieniami seniorów, bo one jeszcze nawet się nie rozpoczęły.

Najprawdopodobniej już wtedy w szpitalach pojawiły się ofiary beztroskiego zastosowania metody „hammer and dance”, o której w pierwszych tygodniach roku wspominał minister zdrowia. „Młot i taniec” to określenie strategii walki z pandemią polegającej na naprzemiennym luzowaniu i zaostrzaniu ograniczeń. Ma ona głęboki sens, gdy jest prowadzona rozsądnie. W polskim wydaniu „młot i taniec” polegał np. na poluzowaniu obostrzeń na lotniskach w grudniu 2020 r., gdy praktycznie cała Europa kasowała połączenia z Wielką Brytanią. Polska, w przeciwieństwie choćby do Włoch, nie wprowadziła masowego testowania przyjeżdżających na Boże Narodzenie rodaków. Godząc się tym samym na niekontrolowany import brytyjskiej mutacji wirusa.

Ona z pewnością prędzej czy później by do nas dotarła, ale każde „później” było na wagę złota, bo spowolnienie ekspansji brytyjskiego mutanta dawałoby większą szansę bezproblemowego prowadzenia akcji szczepień przeciw COVID-19.

„Dance” w polskim wydaniu, w drugiej połowie stycznia, oznaczał również drastyczne – jak na sytuację epidemiczną wokół naszych granic i na kontynencie – poluzowanie obostrzeń. W sytuacji, gdy niemal wszystkie europejskie kraje wysoko trzymały gardę, z niepokojem śledząc wyniki z laboratoriów, pokazujące jak szybko brytyjska odmiana wypiera „starego” wirusa („To potwór” – mówił w pewnym momencie premier Włoch), Polska zdecydowała się na otwarcie części obiektów sportowych, hoteli, a przede wszystkim szkół dla klas 1–3.

Taniec się urwał, gdy okazało się, że na północy Polski krzywa zakażeń wystrzeliła w górę. Regionalne obostrzenia się nie sprawdziły, więc – lockdown, jako ostatnia deska ratunku dla poddawanego ponownie testowi wytrzymałości systemu ochrony zdrowia.

Co przynosi ta strategia? Jeśli chodzi o liczbę zakażeń, Polska od początku pandemii zajmuje 14. miejsce w świecie. W pierwszej piętnastce jesteśmy przy tym krajem zdecydowanie najmniejszym. Pod względem liczby zgonów zajmujemy miejsce 16. Ale już gdy brać pod uwagę tylko sytuację bieżącą, jeśli chodzi o liczbę nowych przypadków praktycznie od początku roku nie wypadamy poza pierwszą dziesiątkę, często plasując się – w liczbach bezwzględnych – na piątym, szóstym miejscu. „Przegrywamy” z Indiami (1,3 mld mieszkańców), USA (ponad 330 mln), Brazylią (213 mln). Pod względem liczby nowych zgonów – to samo. Szóste, piąte, czwarte – ba, nawet trzecie miejsce w świecie.

Gdyby skorygować liczbę zgonów w stosunku do wielkości populacji, wyprzedza nas jedynie Brazylia – kraj, w którym nie tylko nie ma lockdownu, ale w którym prezydent i duża część decydentów podważa istnienie pandemii. Brazylia zajmuje w tej chwili 24. miejsce w świecie pod względem liczby zgonów w przeliczeniu na wielkość populacji (1370 zgonów na 1 mln mieszkańców). 25. miejsce przypada Szwecji (1307) – jedynemu krajowi w Europie, który ani rok temu, ani jesienią 2020 r. nie wprowadził lockdownu, nie zamknął gospodarki, nie narzucił obywatelom ograniczeń. 26. miejsce, z bardzo dużymi „“szansami” na wyprzedzenie Szwecji, zajmuje Polska (1291, dane z 20 marca 2021). A są to przecież jedynie potwierdzone zgony covidowe. Statystyki dotyczące umieralności ogółem są dla Polski jeszcze bardziej niekorzystne.

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum