28 maja 2022

Bez skrupułów

Paweł Walewski

 

Skoro można politycznie zarządzać pandemią, to czy uda się rozliczyć polityków z ich wypowiedzi i zachowań podczas pandemii?

 

Dostało się lekarzom za wirusa. Bo kto inny, niż medycy właśnie, miałby odpowiadać za pół miliona przypadków niewyjaśnionych gorączek? Za to, że mimo uszczelnienia granic oraz niemal stuprocentowej izolacji bakcyl przedostał się do kraju i zaatakował jego 25-milionową populację? Po co w końcu są lekarze, jeśli nie potrafili ochronić społeczeństwa przed tą wielką katastrofą, złośliwą epidemią i omikronem. Przez dwa lata wszystko szło świetnie, nie sprowadzano więc z zagranicy testów ani szczepionek, bo koronawirus nie miał wstępu do kraju odizolowanego od reszty świata. Aż tu nagle…

Mowa o Korei Północnej, skąd w połowie maja wydostały się informacje, że ludzie zaczynają umierać z powodu COVID-19, a pół miliona osób skarżyło się na gorączkę o „nieustalonym podłożu”. Trudno bez odpowiedniej diagnostyki je ustalić, a tamtejszej ochronie zdrowia – z woli politycznej – nie zagwarantowano dostępu do niczego, co może być potrzebne w walce z koronawirusem. Ale Kim Dzong Un na spotkaniu Biura Politycznego nie miał wątpliwości (przemówienie dyktatora transmitowała państwowa telewizja i cytowała Koreańska Centralna Agencja Informacyjna, więc jego treść przechwyciły zagraniczne media), że „za tą wielką katastrofę odpowiada niekompetencja biurokratów i medyków”. Ani słowa o tym, że zdaniem ekspertów gwałtowne rozprzestrzenienie się wirusa mogło nastąpić już pod koniec kwietnia, a przyczyniła się do tego defilada wojskowa w stolicy – Pjongjang, podczas której reżim chwalił się najnowszymi rakietami i osiągnięciami wojskowego programu nuklearnego. Tysiące osób bez maseczek stłoczonych na trybunach, choć na świeżym powietrzu, pewnie nie było świadomych, że jednak przez zamknięte granice SARS-CoV-2 do ich kraju przeniknął. Akurat szybko rozprzestrzeniający się wariant omikron nie musiał pokonywać długiej drogi, gdyż tej wiosny to kraje dalekiej Azji stały się globalnym centrum pandemii.

Chiny stanowią wręcz modelowy przykład rywalizacji polityki z epidemiologią (a zarazem ugięcia się jej pod ciężarem epidemii). Najludniejszy kraj świata, który chciał być prymusem w radzeniu sobie z pandemią, choć zamknięty dla turystów niemal od jej początku w 2020 r. i wyznający zasadę „zero COVIDU”, od połowy kwietnia wprowadził w wielu regionach lockdown na niespotykaną wcześniej skalę. Na długie tygodnie ludzie zamknięci zostali w domach, bo zgodnie ze wskazówkami chińskich władz tylko izolacja może zdusić omikronową falę zakażeń. Taka strategia została zakwestionowana przez ekspertów Światowej Organizacji Zdrowia, ale kto by się przejmował ich opiniami w kraju liczącym miliard obywateli (w którym pojedyncze miejscowości mają większą liczbę mieszkańców niż pół Polski), gdzie wszyscy przyzwyczajeni są do przymusu i ścisłej kontroli. Wszelkie przejawy krytyki w mediach społecznościowych są cenzurowane i tłumione. Ale nie ma się co dziwić, skoro chiński przywódca Xi Jinping będzie w drugiej połowie roku ubiegał się na XX Zjeździe Partii Komunistycznej o przedłużenie panowania na trzecią już kadencję. Z jednej strony uwięzienie ludzi uderza w gospodarkę i wywołuje bunty, ale z drugiej swobodne rozprzestrzenianie się wirusa w społecznościach nieuodpornionych (bo chińskie szczepionki nie są efektywne w przypadku wariantu omikron) spowodowałoby jeszcze wyższą falę zakażeń, a pewnie i zgonów w starszej populacji. Na to żaden polityk pozwolić sobie nie może.

Trudniej pokonuje się pandemię z władzą, która mami społeczeństwo propagandowymi sztuczkami i kieruje się politycznym wyrachowaniem. Ale, by przekonać się o tym na własnej skórze, nie trzeba jechać do Azji. Premier Wielkiej Brytanii Borys Johnson stąpał po cienkim lodzie w związku z nieprzestrzeganiem lockdownowych obostrzeń przez niego i osoby z jego najbliższego zaplecza politycznego, a i nasz rząd udowodnił wielokroć, że ważniejsze podczas najostrzejszych fal pandemii są słupki poparcia niż opinie ekspertów. Przyznał to zresztą sam minister zdrowia, mówiąc w jednym z wywiadów, że decyzje podejmowano zawsze „w jakimś otoczeniu, warunkowane były jakimiś sytuacjami i siłami politycznymi”. „Sztuką nie jest mieć dobre pomysły, ale mieć pomysły, które będą wdrażane” – podsumował Adam Niedzielski. Potwierdził więc surową ocenę opozycji, że rząd od końca lata ubiegłego roku wolał nie potęgować restrykcji, mając świadomość, że przy rozłamie w szeregach Zjednoczonej Prawicy nie warto ich zastosowania nawet poddawać pod głosowanie.

Po stanowczym przeciwstawieniu się SARS-CoV-2 wiosną 2020 r. i szybkim wprowadzeniu lockdownu w obliczu kolejnych fal rząd miękł i wikłał się w polityczne konszachty ze swoim zapleczem w Sejmie oraz mocno antynaukowym elektoratem. Lekceważące nastawienie do pandemii niektórych znaczących polityków tylko wzmacniało przeciwników szczepień i tzw. koronasceptyków. Skąd zatem zdziwienie, że tak wielu nie chciało się szczepić, nie zakładało maseczek, nie miało zamiaru respektować żadnych ograniczeń? Od początku mieliśmy w Polsce problem z przestrzeganiem obostrzeń, w dodatku przez osoby, które powinny być wzorem, gdyż same ustalały reguły gry. A to minister Michał Dworczyk (ten sam, którego prezes Naczelnej Rady Lekarskiej minionej kadencji uhonorował na Krajowym Zjeździe Lekarzy statuetką Hipokratesa „za działania w pierwszych miesiącach pandemii”) przyłapany został bez maseczki na widowni, a to premiera Morawieckiego sfotografowano bez niej na Śląsku, w restauracji, gdy złamał też zasadę dystansu, i to w okresie, kiedy obywatelom wydano instrukcje pozostawania w domach i wzajemnej ochrony.

Wielokrotnie wyśmiano już wiceministra zdrowia Waldemara Kraskę za wypowiedź o genie sprzeciwu, który rzekomo tkwi w polskim (narodowym?) DNA, i usprawiedliwianie nim lekceważenia obostrzeń. Ale tym, co ów gen szczególnie uaktywnia, jest zachowanie ludzi znanych z pierwszych stron gazet i mediów społecznościowych, uchodzących za autorytety lub ideowych patronów.

Tymczasem ujawniony niedawno raport Światowej Organizacji Zdrowia na temat rzeczywistej liczby ofiar śmiertelnych pandemii wystawia bardzo złą ocenę nie środowiskom medycznym, lecz politykom, na których spoczywa odpowiedzialność za ochronę ludności również przed takimi zagrożeniami jak wirusy. Podczas pandemii zmarło bowiem prawie 15 mln osób więcej niż w normalnych czasach. I przytłacza nie tyle liczba, ile główny wniosek zawarty w dokumencie: w wielu krajach nie zliczano starannie śmiertelnych przypadków koronawirusa, przez dwa lata dane na ten temat były z powodów politycznych zaniżane lub wręcz utajniane.

W Polsce sytuacja też nie była krystaliczna, bo mieliśmy ogromne problemy z uzyskaniem faktycznego obrazu skali śmiertelności. Dziś już wiadomo z raportów USC i GUS, że COVID-19 był przyczyną ponad 216 tys. nadmiarowych zgonów, a przewidywana długość życia przeciętnego 60-latka skróciła się w naszym kraju w ciągu ostatniego roku o 9 miesięcy (licząc od 2020 r. – o ponad 22 miesiące). Staliśmy się też europejskim liderem z haniebnym 26-proc. wzrostem śmiertelności całkowitej. Czy ktoś zostanie politycznie pociągnięty do odpowiedzialności za ten wstydliwy wynik? W wielu państwach polityka społeczna prowadzona podczas pandemii w niewielkim stopniu zminimalizowała jej skutki, ale czy rządzący zostaną kiedykolwiek rozliczeni przez swoich obywateli? W Polsce taka okazja pojawi się pewnie podczas najbliższych wyborów. Tylko czy wtedy o tysiącach zgonów z powodu SARS-CoV-2 będziemy jeszcze pamiętać? Bo jedno jest pewne: władza tego nie chce, woli pieczołowicie upamiętniać inne narodowe tragedie. <

Autor jest publicystą „Polityki”.

 

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum