27 stycznia 2023

Nie kupuję nosorożców

O powadze bez krawata, niepoważnych poważnych pracach naukowych, nieprzypadkowej roli przypadku i nie tylko opowiada pół żartem, pół serio właściciel przypadkowej kolekcji nosorożców i psychiatra (a jakże!) z przypadku w jednej osobie – prof. dr hab. n. med. Łukasz Święcicki.

autor: KAMILA HOSZCZ-KOMAR

Nosorożce są niemal wszędzie. Przed gabinetem stoi nosorożec-gazetnik, przy drzwiach nosorożec-stoper, skądinąd niezwykle powabny. A dalej to prawie „zjazd absolwentów”. O co chodzi z tymi nosorożcami?

Kiedy zacząłem interesować się psychiatrią, sięgnąłem do etologii zwierząt. Wydaje mi się to dość oczywiste. Nie dlatego, że zwierzęta i ludzie zachowują się podobnie. Po prostu pewne ludzkie zachowania łatwiej zrozumieć na prostszych przykładach (w pewnym zakresie) zachowań zwierząt. Bardzo zaciekawiły mnie nosorożce, sporo o nich czytałem. Okazuje się, że mają duże trudności w ekspresji, przekazywaniu emocji, w komunikatach niewerbalnych. Po prostu słabo się rozumieją, dlatego, że są „zamurowane” w pancerzach. Ale nigdy nie planowałem zbierania nosorożców. To czysty przypadek. Dostałem nosorożca od pacjentki. Potem inni pytali, czy zbieram nosorożce, bo ten pierwszy był ładny. Bardzo. Odpowiadałem, że nie, bo przecież miałem tylko jednego, więc co to za kolekcja. Ale oni zaczęli przynosić. A jak było pięć, to skapitulowałem, bo jak jest pięć, to już wypada odpowiedzieć, że zbieram.

Zastanawia mnie, dlaczego podarowała panu nosorożca, a nie np. słonia lub konia?

Pacjentka skarżyła się na problemy z komunikacją ze swoim partnerem. Nie wiedziała, czy chce być jego żoną, czy on chce być jej mężem, czy coś z tego ma być. Nie rozumiała go. Słowem, komunikacja między nimi była utrudniona. Wspomniałem jej o tych biednych nosorożcach, że najlepiej się ze sobą dogadują, kiedy zrobią taką wielką kupę i potem ją rozgrzebują. Ona popatrzyła na mnie dziwnie, ale przecież ogólnie wiadomo, że psychiatrzy mówią czasem od rzeczy. W sumie wyglądała na trochę przestraszoną i dość szybko wyszła. Byłem pewien, że nie wróci, bo uznała, że jestem za bardzo zwariowany jak na jej potrzeby, i znajdzie bardziej normalnego psychiatrę. Nieoczekiwanie miesiąc później pojawiała się w gabinecie z pięknym hebanowym nosorożcem. Po ostatniej wizycie wzięła inicjatywę w swoje ręce: wyszła za mąż, nie pytając o zdanie swojego partnera. Oznajmiła mu, że się pobierają, a on nie zaprotestował. W podróży poślubnej odwiedzili RPA i stamtąd właśnie przywiozła mi nosorożca.

Nosorożec naturalistyczny, abstrakcyjny, kamienny, ceramiczny lub z wełenki. A nawet nosorożec nie-nosorożec, który bardzo stara się tym nosorożcem być. A pan jest kolekcjonerem niekolekcjonerem: nie poszukuje pan nowych okazów.

Bardzo się powstrzymuję przed ich poszukiwaniem. Nie należę do klubu miłośników nosorożców, nie przesiaduję na nosorożcowych forach. Uważam, że każda kolekcja musi mieć motyw porządkujący. Moje nosorożce są podarowane przez pacjentów. Nie pod przymusem i bez agitacji. Oprócz gazetnika. Trochę urabiałem na niego żonę. I teraz mam dylemat, czy mogę go wliczać do kolekcji. Nosorożce nie są dla mnie przedmiotami samymi w sobie, tylko symbolami jakiegoś rodzaju komunikacji z pacjentami. I rzeczywiście sprawdzają się w tej roli: kojarzę z nimi różnych pacjentów, różne przejścia, które mieliśmy.

Domyślam się, że nie lubi pan planować.

Nie to, że nie lubię. Ja po prostu tego nie robię! Moja żona planuje wszystko perfekcyjnie, dlatego ja nie muszę. Gdybym jej nie miał, pewnie coś planować bym musiał, a tak czuję się z tego obowiązku zwolniony. Poza tym rzeczy, których nie planowałem, bardzo dobrze wychodzą. W sumie przypadkiem zostałem psychiatrą, przypadkiem zbieram nosorożce, przypadkiem napisałem doktorat i przypadkiem zostałem profesorem. Czasem nawet się dziwię, że to wszystko tak się ułożyło. Ale jak się otwierają jakieś drzwi, to ja w nie! Właściwie nie mam żadnego oporu. Trochę jak Poszukiwacze z powieści science fiction „Gateway” („Brama do gwiazd”) Frederika Pohla. Obca cywilizacja zostawia mnóstwo pojazdów kosmicznych. Nie ma do nich instrukcji obsługi, ale można je uruchomić i odbyć lot w nieznane, i wrócić. I ci Poszukiwacze latają. Jedni wracają bogaci, inni nie wracają, a jeszcze inni wracają bez niczego – wynudzili się i tyle. To bardzo dziwna historia, ale miałem ją w sercu przez całe życie. Po prostu naciskam guzik i zobaczymy, co będzie.

Najlepsze i najgorsze dzieło przypadku?

Najlepsze na pewno jest to, że zostałem psychiatrą. Nie wyobrażam sobie teraz, że mógłbym być kimś innym, choć tego nie planowałem. A na drugim miejscu to, że piszę felietony! Zawsze lubiłem pisać. Wyżywałem się, pisząc artykuły naukowe, do których wtrącałem takie kawałki, których nie powinno w nich być. Recenzenci je wycinali. Nie przejmowałem się i znowu pisałem drętwe artykuły naukowe, w których między wierszami przemycałem różne śmieszne informacje, o których tylko ja wiedziałem, że tam są, i potem się z tego śmiałem. Aż pewnego dnia żona – jak to zwykle w moim życiu – powiedziała: – Po co się tak męczysz? Załóż sobie bloga i pisz tam, co chcesz. Dla niej to było oczywiste, a mnie jakby olśniło. Nigdy bym na to nie wpadł. I tak sobie prowadzę jednoosobową gazetę. 600 stron tych felietonów się uzbierało. Będą z tego dwa tomy książki. Sprawia mi to ogromną przyjemność, choć pochłania sporo czasu i nikt mi za to nie płaci. A najgorsze? W zasadzie nie ma takiego. Nawet moje wypadki, także ten najpoważniejszy, wniosły coś nowego w moje życie, musiałem zmierzyć się z wielkimi zmianami, niekoniecznie łatwymi. Dzięki temu lepiej rozumiem niektórych pacjentów i jest mi bliżej do tego, co oni przeżywają, kiedy coś im się kończy, umiera. Może więc nie chciałbym tych przypadków powtórzyć, ale też nie do końca żałuję.

Jest pan psychiatrą i twórcą. Czy psychiatrze łatwiej poradzić sobie z wystawianiem swojego dzieła na krytykę?

Oczywiście, cieszę się, kiedy komuś się moje pisanie podoba. Ale prawdę mówiąc, piszę dla siebie. Wiem, kiedy napisałem dobrze, a kiedy tekst jest słaby, więc choćby wszyscy powiedzieli, że im się nie podoba, uznałbym, że nie mają gustu. Uważam, że jestem dobrym felietonistą. Zupełnie poważnie. Rzecz jasna chciałbym, żeby wszystkim moje teksty się podobały, tak jak podobają się mnie. Ostatnio, kiedy moje felietony zostały wydane w książce, przeczytałem je sobie do poduszki. Nie mam problemu, żeby sam siebie chwalić, nie ma we mnie fałszywej skromności. Od razu się uśmiechnąłem i pomyślałem: „To jednak świetny facet musiał napisać!”.

Konstruktywna krytyka – czy autor może obiektywnie stwierdzić, co nią jest, a co nie?

To określenie wytrych, jak ktoś nie lubi krytyki, stanowi dla niego świetną wymówkę. Istnieje konstruktywna i niekonstruktywna krytyka, ale nie mam pewności, czy autor jest w tej sprawie najlepszym sędzią. Ja mam swojego obiektywnego krytyka w osobie żony. Jest bardzo krytyczna wobec moich tekstów. I cieszę się, gdy wskazuje, że coś jest nie tak jak powinno. Wcale nie myślę: „Czemu nie ożeniłem się z bardziej entuzjastycznie oceniającą mnie kobietą?”, bo gdybym żył w samozadowoleniu i przekonaniu, że wszystko robię świetnie, nie miałbym motywacji do dalszego rozwoju.

Czy można być zabawnym i poważnym jednocześnie?

Chesterton pisał: „Większość ludzi myśli, że jak nie są zabawni, to są poważni”, a to nieprawda. Oni po prostu nie są zabawni. Stawianie w opozycji powagi i zabawności to błąd, to nie są przeciwieństwa. Zdaniem Chestertona, jeśli chcesz się wzbogacić intelektualnie, musisz zetknąć się z opinią, której nie oczekiwałeś, ktoś musi zrobić ci szybki bałagan w głowie, a właśnie rzeczy nieoczekiwane czy paradoksalne budzą śmiech. Jeśli ktoś wyklucza zabawność, odbiera sobie możliwość dotarcia do jakiegoś rodzaju prawdy. Swego czasu napisałem pracę habilitacyjną dotyczącą depresji zimowej i zaniosłem swojemu mentorowi prof. Stanisławowi Pużyńskiemu. On ją przeczytał i mówi: – Świetna, zabawna książka. Tylko teraz pan te wszystkie zabawne fragmenty powycina i możemy z tym jechać. Zaskoczony odpowiedziałem: – Ale panie profesorze, to będzie głupie. Na to profesor: – Nie, proszę pana, nie będzie głupie, będzie poważne. Książka, która w ten sposób powstała, jest beznadziejna. Jedyna książka, której się wstydzę, to moja praca habilitacyjna. A w pierwszej wersji była naprawdę zabawna i błyskotliwa.

A środowisko lekarskie? Ma do siebie dystans?

Myślę, że to się zmienia. Dziś młodzi lekarze są zupełnie inni niż ich starsi koledzy. Moi rezydenci są fantastyczni i bardzo dobrze mi się z nimi pracuje. Oczywiście, poznałem też wielu drętwych lekarzy. Uważam, że my, lekarze, mamy interesujące poczucie humoru, choć może nieco zbyt naturalistyczne i werystyczne. Na pewno jesteśmy nieco prymitywni, bo inaczej byśmy sobie nie radzili z trudnościami, jakie napotykamy w pracy. Gdybyśmy byli zbyt wrażliwi, mdlelibyśmy na widok cewnika, i kto by nas ratował? My musimy być tymi, którzy mdleją ostatni, więc jeśli aktualnie nie rozpruwamy komuś brzucha, powinniśmy o tym pogadać, żeby przygotować się na taką okoliczność. Hartujemy się w ten sposób. Głęboko wierzę, że robimy sobie rozgrzewkę przed horrorami, którymi usiane jest życie lekarza, nawet psychiatry.

W oczach pacjentów im bardziej drętwy lekarz, tym lepszy fachowiec?

Nie znam choroby, na którą drętwota by pomagała. To się nie może udać. Ale tak, zgadza się, spotykałem się z takim zarzutem ze strony pacjentów, że „przyszedł Święcicki i się wygłupia”, co jest dla mnie naprawdę przykre. Pracuję przez 30 lat na oddziale, gdzie wszyscy mają depresję i wszyscy płaczą, ale się do tego płaczu nie dołączę. Staram się zrobić coś nieoczekiwanego lub zabawnego. Nie dla siebie, lecz dla nich. Na szczęście większość to docenia. Nie chodzi o to, że mam błaznować, ale nie położę się i nie rozbeczę. Najbardziej krzywdząca jest dla mnie opinia, że śmieję się z czyjegoś cierpienia. Jestem od tego tak daleki jak tylko można. Nie śmieję się z cierpienia, tylko z nim walczę.

Czyli pokutuje wizerunek profesora pod krawatem.

Profesor Pużyński, którego wspominam tutaj prawie tak często jak żonę, bardzo przejmował się opiniami pacjentów i przeprowadził ankietę. Chodziło o zaufanie do lekarza. Aby nie utrudniać zbytnio, ograniczył się do wyglądu zewnętrznego. I wyszło z tego, że lekarz musi być koniecznie pod krawatem, ale nie może mieć marynarki, żeby nie robił wrażenia, że się wywyższa. Za to fartuch koniecznie, bo inaczej pacjent nie będzie wiedział, że to lekarz. Do tego koszula z kołnierzykiem. I bez gadania, chodziliśmy w tych fartuchach jak w garniturach. Ponieważ nie lubię realizować tego typu pomysłów, bardzo szybko zacząłem nosić muszkę.

Bardzo wytwornie.

Tak, choć były próby szturmowania. Profesor patrzy i mówi:

– Panie kolego, pan nie ma krawata!

– Ale panie profesorze ja mam muszkę.

– No tak, ma pan muszkę, Jezus Maria… pan błaznuje z tą muszką!

– Nie, to bardzo dobra muszka, kupiłem ją w bardzo eleganckim sklepie.

– A nie mógłby pan krawata?

– Nie, bo wolę muszkę.

Mam cały zbiór muszek i bardzo polecam, bo się ich nie wsadzi do zupy ani nie upaćka w śledziach. Muszka puszcza oko. Niby jestem taki elegancki, ale wiecie, gdzie ja to mam. Nosiłem też fular. Ten to jest elegancki, a do tego ironiczny. Tylko ten krawat do niczego. Chyba że niezawiązany, ale nie pozwalają.

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum