4 grudnia 2020

Córka aktorka i syn prezydent

Jarosław Biliński

wiceprezes ORL w Warszawie

Przy okazji świątecznych rozmów i życzeń w środowisku lekarzy najczęściej słyszymy, że mówią do swoich dzieci: – Tylko nie idź na medycynę! Koledzy, którzy mają rodziców lekarzy, są w zasadzie zgodni, że najgorsze w ich dzieciństwie było to, że rodziców nie było w domu. Ciągła praca, dyżury, obowiązki, stres, zmęczenie, głowa nieobecna, bo gdzieś nadal z pacjentami. Rodzice mówią do swoich dzieci, aby nie szły na medycynę, bo uważają, że w Polsce to jest ciężki zawód – niedoceniany, związany z zupełnie nieatrakcyjnymi warunkami pracy, wynagradzany bardzo słabo jak na ponoszoną odpowiedzialność, na wykształcenie, bycie de facto osobą publiczną, która nie ma narzędzi, aby w państwowym systemie pracować tak, jak to przedstawia się w filmach.

Nawet największym pasjonatom medycyny, którzy są lekarzami z czystych pobudek, czyli z powołania, polska medycyna potrafi tak uprzykrzyć życie, że i oni stają się wypaleni. Do tego dochodzi wszechobecna bieda, konieczność kombinowania, gdy się chce leczyć zgodnie ze standardami, nie bacząc na kłody rzucane pod nogi oraz chaos organizacyjny.

Spójrzmy jednak na to z innej perspektywy – czy żałujemy, że jesteśmy lekarzami? Czy dziś, podejmując decyzję – medycyna czy inny kierunek studiów – wybralibyśmy medycynę? Ja bym wybrał. Uważam, że to, czego się nauczyłem, jest bezcenne i nie tylko pozwala leczyć chorych, ale także zawiera wskazówki bardzo przydatne w codziennym życiu. Nie żałuję. Ale patrząc na moje dzieci, zdałem sobie sprawę, że nie muszą być lekarzami. Oczywiście, daję im pełne prawo wyboru, kim chcą być i jakie zawody wykonywać. Miałem jednak dawniej poczucie, że trzeba kontynuować tę lekarską misję, którą w naszych rodzinach oboje z żoną rozpoczęliśmy. Przecież dzieci miałyby łatwiej, moglibyśmy im przekazać doświadczenie, poinstruować je, jak w tym gąszczu problemów się poruszać, jak obrać właściwą ścieżkę rozwoju i jak nie zmarnować czasu na nieistotne sprawy. Ale z drugiej strony, gdybym wpychał dzieci na ścieżkę medycyny, musiałbym się pogodzić z tym, że będą poddane ciągłemu stresowi i wszystkiemu, o czym napisałem wcześniej. Tego dla nich nie chcę, choć nadal – może naiwnie – wierzę, że to się w końcu zmieni.

Dziś jednak myślę, sądząc po jej zdolności zapamiętywania, lekkości wypowiedzi, pasji do książek i bajek, figlarności spojrzenia, umiejętności wcielania się w różne role, że moja córka będzie aktorką. A co tam, nie obrażę się przecież! Miałaby niezwykle ciekawe życie, bardzo kosmopolityczne i światłe, do którego i ja mam pewne ciągoty, więc i ja czerpałbym z takiego wyboru. Gdy zaś patrzę na mojego syna, widzę go jako prezydenta! Jest taki spokojny, wyważony, „kupuje” każdego, kto na niego spojrzy. Idealny kandydat, żeby na niego zagłosować! Pal licho, że nie ma takiego zawodu, ale przy okazji tych wynurzeń zdałem sobie sprawę, że można wykształcić prezydenta. Przecież, gdybym mówił to poważnie, mógłbym tak kształtować jego rozwój (dodatkowe lekcje, studia, kursy, przebywanie w odpowiednich środowiskach), że stałby się człowiekiem wszechstronnym, świetnym mówcą, znającym psychologię tłumu, strategiem, rekinem medialnym, poliglotą. Realnie dałoby się postawić sobie za cel wykształcenie prezydenta!

Nie wiem zatem, co przy tym świątecznym stole im życzyć – zostania lekarzem czy aktorem i prezydentem? Czy fantazje ojca powinny iść w tę stronę, żeby życzyć konkretnego zawodu? A niech to, nie będę aż tak daleko wybiegał myślami, żeby nie zadławić się ością z karpia. Co prawda dzieci lekarze by mnie przynajmniej uratowały… Ale jak już dławić się ością, to w Hollywood lub Pałacu Prezydenckim!

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum