25 października 2007

Wojna oczami dziecka: Grzegorz Janczewski

Patrz i zapamiętaj cz. II

Już od pierwszych dni okupacji groza tego wszystkie-
go, co działo się poza domem, skojarzyła się z niedo-
statkiem, a nawet głodem. Jadało się bardzo skąpo
i bardzo postnie. Byłem wówczas w okresie intensyw-
nego rozwoju fizycznego i
moją zmorą tych czasów było nieustające uczucie głodu – mówi prof. Grzegorz JANCZEWSKI. W naszej rodzinie nie znano przekleństw. I nagle usłyszałem, że Niemiec to cholera. To było nowe, straszne, wykraczające poza określone normy obyczajowe tej rodziny.
Znany na Pradze pediatra dr Biełobratek orzekł, że chłopak musi codziennie dostawać jajko i pięć deka masła, inaczej nie przetrwa. Matka znalazła wyjście. Podczas wakacji 1940 roku załatwiła sobie posadę nauczycielki w majątku w okolicach Grójca. Miała udzielać dzieciom korepetycji w zamian za utrzymanie dla siebie i synka. „Mama i ja jadaliśmy ze służbą i tutaj rozpoczęła się moja pierwsza i dość wczesna edukacja w zakresie nauk społecznych. Pochodziłem z rodziny o korzeniach proletariackich i tu dopiero się dowiedziałem, że nie należę do właściwej klasy. Najbardziej dziwiło nas to, że razem z nami, to znaczy ze służbą, jadali bardzo bliscy krewni pani dziedziczki, młodzi ludzie, którzy uciekli z własnego majątku na Wileńszczyźnie przed Armią Czerwoną. Najprawdopodobniej zdeklasowali się przez fakt utraty dóbr ziemskich” – wspomina prof. G. Janczewski
w swojej książce „Była przeszłość”.
Podczas żniw właściciele majątku mieli w zwyczaju oglądać przed kolacją efekty prac. „Na drogę wyszedł stary pastuch. Ku mojemu zdziwieniu i przerażeniu ukląkł na środku drogi i rozpoczął całowanie rąk dostojnych państwa dziedziców od siedmioletniego panicza. Chłop był w wieku moich dziadków, których mnie przyzwyczajono całować w rękę na znak szacunku”.
Po powrocie do Warszawy zaskakuje ich wiadomość, że dziadkowie Lindnerowie muszą się wynieść z ulicy Białej,
a brat matki z Okopowej – okupant w środku miasta tworzy getto. „Żyd to wszy i tyfus” głoszą plakaty rozlepiane przez Niemców na murach miasta. „Żydzi mieszkający na Szmulkach to była biedota, żeby nie powiedzieć nędza. Widziało się całe, dość często bardzo liczne, rodziny żydowskie ciągnące dwukołowe wózki załadowane ubogim dobytkiem. Jakieś kołdry, jakieś poszczerbione garnki, jakieś szczątki warsztatu pracy szewca, krawca czy ślusarza”. – Była to pierwsza swego rodzaju czystka etniczna i pierwsze naruszenie struktury żyjącej obok siebie od pokoleń wielonarodowej społeczności miasta – komentuje Profesor.
Antonina i Władysław Janczewscy prowadzą w domu tajne nauczanie, głównie języka polskiego, historii i geografii. Rodzice uczniów nie płacą za lekcje, ale w rewanżu przynoszą coś do jedzenia, czasem węgiel. Kiedyś trafia się worek maku. „Z tego maku Mama przez wiele dni przygotowywała zupę makową, kluski z makiem, ciasto z makiem i jeden Bóg wie, co jeszcze z makiem bywało. Na co najmniej 30 lat mak zniknął z mojego jadłospisu. Podobnie buraki. Zrozumieć, dlaczego – mogą jedynie ci, którzy w latach okupacji byli skazani na jedzenie kartkowej marmolady z buraków, chyba z dodatkiem masy kartoflanej i sacharyny. Inną dość popularną potrawą naszego domu były kotlety z kartofli zmieszanych z mielonymi maleńkimi rybkami, zwanymi stynkami. I to był w tym czasie rarytas”.
Grześ nie ma zabawek, ma za to mnóstwo książek, które ojciec, wraz z innymi nauczycielami, wykrada z magazynów, gdzie leżą, przeznaczone przez Niemców na makulaturę.
W ten sposób do Władysława Janczewskiego trafia „Zarys historii wojskowości w Polsce” z dedykacją autora: Wielce Szanownemu Panu Generałowi Dywizji Władysławowi Sikorskiemu – Marian Kukiel. Na każde imieniny i gwiazdkę Grześ dostaje książki, których długo nie jest w stanie zrozumieć ani nawet przeczytać – do szkoły idzie w 1941 roku. Ojciec tłumaczy, że inwestuje w jego przyszłość, podczas gdy chłopcu marzy się kawałek kiełbasy.
Z dziadkiem Janczewskim jeździ podczas wakacji 1942-43 do przyjaciół z Zalesia koło Łukowa. Smak tamtejszego chleba ze zboża mielonego na archaicznych żarnach zapamięta na zawsze. „Na tej polskiej wsi, tak szeroko pomawianej o antysemityzm, spotkałem żydowskie dzieci. Pasły na ogół bydło na pastwiskach odległych od wsi, bliskich lasom, do których w czasie niemieckiej obławy mogły prysnąć. W zimie były chowane w stodołach, piwnicach i stogach. Wiem, że wielu z tych, których tam na Podlasiu spotkałem, doczekało wejścia Rosjan. Bronek, żydowskie dziecko z Warszawy, był przechowywany w gospodarstwie wujostwa i nikt
z tego powodu nie uważał się za bohatera”.
Na przełomie lat 1942-43 Warszawa nasłuchuje wieści spod Stalingradu. „W styczniu 1943 roku wszystko stało się jasne. Szkopy dostali gigantyczne lanie. Pierwszego dnia wojny z Rosją poustawiali w wielu punktach Pragi ogromne tablice z mapą ZSRR, na których zaznaczali z niemiecką dokładnością przesuwanie się frontu. Kiedy armia von Paulusa konała pod Stalingradem, a może jeszcze wcześniej, zaprzestano dokonywać zmian. I nagle, którejś nocy, wszystkie mapy znikły. To znakomicie poprawiło perspektywy na koniec wojny, chociaż wcale nie miało wpływu na zmniejszenie się nasilenia łapanek, egzekucji ulicznych i innych okropności okupacji. W czasie rozmów dorosłych pojawiły się rozważania: co będzie, jak Ruscy przyjdą, a coraz bardziej oczywiste się stawało, że jest to nieuchronne”.
Przez Warszawę zaczęły przejeżdżać transporty z dziećmi wywożonymi z Zamojszczyzny. „Ludzie oszaleli. Najubożsi
i najbardziej zasobni biegali po dworcach w poszukiwaniu tych dzieci. Te, które jeszcze żyły i był do nich dostęp, zabierano do domów. Dziadek Lindner i Ciocia Jadzia koczowali na Dworcach Wschodnim i Wileńskim, ale nie zdołali wyrwać żadnego dziecka”.
Wiosna 1943 roku przynosi kolejną tragedię: Katyń. Wydawany przez okupanta „Nowy Kurier Warszawski” przeżywa okres niezwykłej popularności, publikując nazwiska ofiar.
„Z nazwisk ludzi, o których wielokrotnie mówiło się w domu, pamiętam nauczyciela Lucjana Borowca i bliskiego przyjaciela mojego Ojca z czasów dzieciństwa i młodości, także nauczyciela, Władysława Karola Okrzeję. Rodzony brat tego drugiego, zawodowy oficer lotnictwa, zginął we wrześniu 1939 roku, zestrzelony w okolicach Wyszkowa”.
W kwietniu 1943 roku wybucha powstanie w getcie warszawskim. Brat matki Grzesia Józef Lindner, po przesiedleniu z Okopowej, mieszka na Chłodnej, tuż obok muru getta. „Lindnerowie opowiadali o Żydówkach wyskakujących
z trzeciego piętra z dziećmi na ręku w płomienie niższych kondygnacji. Wybierały wspólną śmierć tu, w Warszawie,
a nie w komorach gazowych Treblinki czy Oświęcimia. Opór zbrojny Żydów budził w Warszawie najwyższy szacunek i podziw. Co więcej, zdawano sobie sprawę, że po likwidacji Żydów my, Polacy, jesteśmy następnymi w kolejce do totalnej eksterminacji, która i tak prowadzona była każdego dnia”.
W czerwcu 1943 roku ośmioletni Grześ Janczewski przystępuje do komunii. Największym problemem jest ubranko. „Garniturek został uszyty przez mamę kolegi po przenicowaniu starego granatowego kostiumiku Cioci Jadzi. Materiału starczyło tylko na krótkie spodenki. Na nogach miałem sandałki, których podeszwę stanowił kawał opony samochodowej, paseczki zaś pochodziły ze zniszczonej maski gazowej. Biała koszulka była przerobioną bluzką mojej Mamy. Po uroczystości w Bazylice Najświętszego Serca Jezusowego na Kawęczyńskiej urządzono w podziemiach ucztę. Jako dar od papieża – tak nam to zostało przedstawione – otrzymaliśmy paczki suszonych fig oraz wspaniałe pszenne strucle z rodzynkami”.
Wkrótce chłopiec po raz pierwszy w życiu obejrzy przedstawienie teatru lalkowego. Organizatorzy tajnego życia kulturalnego w okupowanej Warszawie myślą też o dzieciach. „Przedstawienie odbywało się wczesnym popołudniem w jednym z domów śródmiejskich. Ktoś uchylił drzwi mieszkania, wymieniono hasła. W dużym salonie zebrała się grupka kilkanaściorga dzieci z opiekunkami. Za chwilę śledziłem przygody Stasia i Nel. To był mój pierwszy kontakt ze sztuką”.
W lipcu 1944 roku Grześ zostaje wyprawiony do Skoroszy koło Ursusa. Rodzina Lejmbachów dzierżawi tam kilkuhektarowe gospodarstwo warzywne. Są to znajomi ojca i cioci – Jadwigi Lindner, która pracując w szkole podstawowej
w Ursusie, uczestniczyła w tajnym nauczaniu w tym rejonie, współorganizowała m.in. tajne gimnazjum. Wszyscy znają się z konspiracji. Przed wybuchem Powstania do synka dołącza matka. Ojciec, mający w AK przydział na Pradze, zostaje w domu. „Pamiętnego 1 sierpnia późnym popołudniem zauważyliśmy dymy nad Warszawą. Nazajutrz na polu Lejmbachów została ustawiona bateria ciężkich dział ostrzeliwujących miasto. Dymów z płonących domów było coraz więcej, a wieczorami, ponad ciemną linią dachów, wyrastały grzywy ognia. Płonęły całe dzielnice. Z położonego nieopodal lotniska Okęcie startowały cały dzień szturmowce bombardujące typu Stukas”.
Z miasta docierają potworne wieści. „Co pewien czas piaszczystą drogą, przebiegającą dokładnie w miejscu obecnej dwupasmowej szosy do Pruszkowa, wędrowały grupy skrajnie wyczerpanych uciekinierów z płonącego miasta. Pola pełne były warzyw, ogórków, pomidorów. Ludzie je jedli, niekiedy po raz pierwszy od wielu tygodni. Opowiadali
o piekle wojny, jeszcze gorszym niż we wrześniu 1939 roku. Koszmarne relacje dotyczyły zwłaszcza tego, co się działo w pierwszym tygodniu Powstania na Woli i Ochocie”. „Nikt nie rozumiał faktu zatrzymania się frontu wschodniego, tak szybko prącego ku Warszawie w lipcu. Pamiętano wzywanie do Powstania przez polskojęzyczne radio sowieckie”.
Przez dom państwa Lejmbachów przewija się mnóstwo uciekinierów. Do większych pokoi wstawiono wielopiętrowe prycze. Gotowano kotły zupy. W ślad za ludźmi z płonącego miasta uciekają psy, koty, kanarki. „Tymczasem w okolicy rozpoczęło się gigantyczne polowanie na uciekinierów dokonywane przez nieustannie krążące patrole niemieckiej żandarmerii polowej. Każdy złapany z ausweisem mającym wpisany stały adres warszawski był traktowany jak bandyta i wysyłany do obozu”. Gospodarze urządzają kryjówkę
w głębokim wykopie pod inspektami, w której ludzie spędzają niekiedy po kilka godzin.
W połowie września dociera wiadomość o zdobyciu Pragi przez Rosjan. O losach rodziny wciąż nic nie wiadomo.
W tym czasie pojawiają się nad Warszawą amerykańskie samoloty. „Na bardzo dużej wysokości leciało kilkaset srebrnych maszyn ciągnących za sobą białe smugi rozrzedzonych gazów. To był widok zapierający dech w piersiach. Takiej potęgi Niemcy nie mieli nigdy. I nagle z samolotów zaczęły się sypać podłużne przedmioty”. Większość zrzutów spadła po niemieckiej stronie. Cdn.

Ewa DOBROWOLSKA

Archiwum