Ogólnopolski Związek Zawodowy Lekarzy wezwał ministra zdrowia do podjęcia negocjacji w sprawie ogólnopolskiego układu zbiorowego pracy dla pracowników służby zdrowia. Wydaje się jednak, że nie minister zdrowia powinien być adresatem tego wezwania.
Do zawarcia układu zbiorowego potrzebne są dwie strony: pracownicy oraz pracodawcy. Można przyjąć, że OZZL reprezentuje pracowników: lekarzy i dentystów.
– Kto jednak miałby być drugą stroną? – pyta ekspert prawa pracy prof. Jerzy Wratny z Instytutu Nauk Prawnych PAN.
Minister zdrowia w żadnym względzie nie jest pracodawcą lekarzy (za wyjątkiem tych, którzy zatrudnieni są w Ministerstwie).
Organizację ochrony zdrowia w Polsce cechuje duże rozdrobnienie. Minister zdrowia ma przede wszystkim rolę projektodawcy ustaw i autora rozporządzeń regulujących zasady organizacji opieki zdrowotnej. Finansuje ją przede wszystkim Narodowy Fundusz Zdrowia, ale są placówki, w których świadczenia opłacane są z kieszeni pacjentów.
Większość szpitali to jednostki samorządu terytorialnego różnych szczebli, choć są całkiem prywatne albo z udziałami prywatnymi i publicznymi jednocześnie. Niektóre są prowadzone w formie spółek kapitałowych, inne – to samodzielne zakłady opieki zdrowotnej, a są jeszcze instytuty – jednostki badawczo-rozwojowe. Z kolei opieka ambulatoryjna to dominacja podmiotów prywatnych, w tym – jednoosobowych praktyk lekarskich. Wielu lekarzy nie jest zatrudnionych na podstawie stosunku pracy, tylko są sami jednoosobowymi firmami.
– Te okoliczności, delikatnie mówiąc, utrudniają zawarcie ponadzakładowego układu zbiorowego pracy – komentuje prof. Wratny.
Przy czym, jego zdaniem nie ma przeszkód formalno-prawnych, by układ nawet w takiej sytuacji zawrzeć, ale najpierw pracodawcy musieliby się zrzeszyć.
Powstanie organizacji pracodawców, która byłaby w stanie reprezentować taką wielość podmiotów (i interesów), trudno jednak sobie wyobrazić. Tym bardziej, że w polski system opieki zdrowotnej wpisane są elementy silnej konkurencji, zatem brakuje silnej motywacji, by się zrzeszać. Wystarczy zresztą popatrzeć, że przedsiębiorcy prywatni prowadzący szpitale czy przychodnie należą do co najmniej trzech organizacji pracodawców.
Motywacją do zrzeszenia na pewno zaś nie będzie wynegocjowanie układu zbiorowego.
– Pracodawcy raczej nie postrzegają układów zbiorowych jako korzystnych dla nich – dodaje profesor.
OZZL chciałoby tymczasem, by w układzie zbiorowym ustalić m.in. wysokość wynagrodzeń w publicznej ochronie zdrowia.
Zauważa chyba jednak problem związany z małymi szansami na realizację swojego postulatu. Zatem apeluje do ministra o wprowadzenie jakiejś formy grupowych negocjacji dotyczących warunków pracy i płacy personelu medycznego. Związek zaznacza, że negocjacje takie powinny być prowadzone na szczeblu ogólnokrajowym z udziałem rządzących.
Precedensy takich negocjacji są, choć po 1999 roku prowadzone były wyłącznie wskutek akcji protestacyjnych, np. po strajkach pielęgniarek i położnych w czasach rządu koalicji AWS i UW. Pokłosiem tych rozmów była obietnica Ministerstwa Zdrowia, że pielęgniarki i lekarze otrzymają 203 zł podwyżki. Ponieważ to NFZ miał za nie płacić, a dyrekcje placówek ochrony zdrowia wprowadzać w życie, prawo spowodowało bardzo wiele perturbacji, choć ostatecznie, po latach i często – po sądowych bojach, pracownicy podwyżki otrzymali. Produktem ubocznym zaś tej obietnicy był znaczący wzrost zadłużenia szpitali, ponieważ nie zagwarantowano dodatkowych pieniędzy na sfinansowanie podwyżek.
Czy jednak o taki model nam chodzi?
Justyna Wojteczek
Tagi: OZZL, prof. Jerzy Wratny, układ zbiorowy