13 lutego 2017

Chiński obiad i skorpion w bucie

„Zagrajcież mi, niechaj cofnie się świat”

Wszystkie teksty z tego cyklu mają charakter wspomnieniowy i odnoszą się do okresu sprzed 50 lub więcej lat.

Artur Dziak

Pewnego popołudnia z Hanoi powiadamiają mnie, że redaktor Stanek, który przyjechał do Wietnamu robić reportaże, uległ poważnemu wypadkowi. Dwaj jego współtowarzysze nie żyją, on zaś jest fatalnie połamany i leży w szpitalu w stolicy. Potrzebna jest moja obecność. Po krótkich przygotowaniach wsiadam w jeepa i zjeżdżam serpentyną do Lao-Cai, skąd przed świtem ruszę przez dżunglę wąskotorową kolejką do Hanoi. Pociąg jedzie przez cały dzień, przeto jedynym sposobem przeżycia podróży jest uprzednie upicie się. Dokonuję tego jak zwykle w placówce komisji rozjemczej, którą tworzą Polak, Kanadyjczyk i Hindus. Pijemy głównie straszne wino z Hongkongu, które prawdopodobnie ma duży dodatek kwasu siarkowego czy podobnego paskudztwa, więc następnego dnia kac jest takich rozmiarów, że człowiek nie ma nawet ochoty targnąć się na życie. Tak zwanych mordosklejek, czyli wietnamskich słodkich wódek, pić się żadną miarą nie da, a służbowy polski spirytus zdarza się rzadko, gdyż natychmiast po otrzymaniu zrzutu jest wypijany. Rozmiary kaca zmniejszy nieco spożycie obiadu, więc w przybytku w dżungli, zwanym hotelem, życzę sobie, by szybko podano do stołu. Za moment pojawia się kierownik i oświadcza, że moja wizyta nie była zapowiedziana, dlatego mają niestety tylko obiad chiński. Jestem z tego faktu nawet zadowolony, bo chiński obiad to prawdziwe przyjęcie, składa się nań od kilkunastu do kilkudziesięciu dań. W niedługim czasie przybiega Jasiek, tak nazwany przeze mnie pomocnik kucharza, i zaprasza do stołu. Po kilku przekąskach na stół wjeżdża danie główne: duży kawał indyka z pomarańczami, otoczony frytkami i jarzynami. Indyk jest przepysznie kruchy i w ogóle smakowity, więc z rozkoszą połykam duże kęsy. Po zaspokojeniu pierwszego głodu zwracam jednak uwagę na nazbyt grubą kość udową wystającą z pieczeni. Do mojej świadomości coraz natarczywiej przebija się myśl, że to nie może być indyk, gdyż kość jest za gruba. To musi być pies! Przyzywam Jaśka i wskazując nogę, mówię: – Jasiek, to jest hau, hau! Jak pragną Boga, wcale nie! – przysięga Jasiek, którego kiedyś nauczyłem paru zdań po polsku dla czystego zgrywu. Robi się zamieszanie i przybiega szef, który – dowiedziawszy się, w czym rzecz – oświadcza: – Oczywiście, że to nie jest indyk, tylko pies, ale przecież uprzedzaliśmy, że europejskiego obiadu nie mamy! Rozbudzony apetyt domaga się kontynuowania posiłku, ale jedzenie zaczyna mi rosnąć w ustach. Kończę więc obiad i natychmiast udaję się do komisji rozjemczej, by się upić, a tym samym jak najszybciej zapomnieć o okropnym przeżyciu. Przechodząca w poranną szarzyznę, dobiegająca kresu granatowa tropikalna noc powoduje, że przed świtem wyczołguję się spod moskitiery, by wyjść do ogrodu na przedporanne siusiu. Podświadomie wsuwam nogi w wojskowe buty, bez których nie wolno zrobić kroku poza progiem. Nagle w jednej sekundzie trzeźwieję i paraliżuje mnie strach. – Zgiń, przepadnij maro! Skorpion – przebiega mi przez myśl, kiedy gwałtowny ból przeszywa duży palec w prawym bucie. W tej samej sekundzie zaczynam walczyć o życie. Mimo niesłychanego bólu kopię z całej siły w ścianę, by zabić napastnika. Kiedy po dobrej chwili z buta wypływa potok krwi, a sam but przy kolejnym kopnięciu spada z nogi, wylatuje z niego… służbowa doxa. To nie ukąszenie skorpiona, lecz dziabnięcie ostrej krawędzi zegarka, który jak zwykle włożyłem do buta, nauczony smutnym doświadczeniem z hoteli w tropikach. Chowania zegarka na noc nauczył mnie zresztą znacznie wcześniej wuj Leopold. Nocując poza domem, zawsze do lewego buta wkładał złoty zegarek, a do prawego odbezpieczony browning. Ten zwyczaj uratował mu w czasie wojny życie. Kiedy pewnego razu w czasie okupacji wywlekali go z mieszkania własowcy, aby wraz z innymi rozwalić poza domem, poprosił o pozwolenie włożenia butów, bo na dworze zimno. Kiedy oprawcy zaśmiewali się do łez z groteskowej sytuacji i ostatniej prośby skazańca, wuj powoli włożył lewy but, a następnie, celebrując zakładanie prawego, wyciągnął parabelkę i w jednej sekundzie zlikwidował swych katów in spe.

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum