29 kwietnia 2024

Przepis na katastrofę

Na otyłość choruje 9 mln Polek i Polaków. Ten problem będzie narastał, dopóki ich lekarze nie zrozumieją, że odchudzanie i leczenie mają ze sobą niewiele wspólnego.

 

Ostatni rok zrewolucjonizował podejście do leczenia choroby otyłościowej. Można ten wniosek wyciągnąć z lektury tekstów w mediach oraz periodyków naukowych, które od kilkunastu miesięcy karmią ludzi optymistycznymi wzmiankami na temat odchudzających zastrzyków. Rekordziści chudną 15, a nawet 20 kg w pół roku, co w porównaniu z efektem działania wcześniejszych wynalazków farmakologicznych jest wynikiem rewelacyjnym. Łatwo więc zgadnąć, że nowe preparaty – reklamowane jak landrynki, choć trzeba je wstrzykiwać pod skórę – zawładnęły wyobraźnią marzących o talii osy.

 

autor PAWEŁ WALEWSKI

Rzeczywistość wygląda zgoła inaczej. To, co słusznie cieszy diabetologów i kardiologów, zaczęło być koszmarem obesitologów, czyli lekarzy (w Polsce bez formalnej specjalizacji) zajmujących się wyłącznie leczeniem choroby otyłościowej. Patrzą na nią zdecydowanie częściej przez pryzmat długodystansowego, okupionego wieloma upadkami wysiłku, a nie jedynie poprawy parametrów cukrzycy i obniżenia ryzyka sercowo-naczyniowego. Oczywiście, każdy otyły będzie miał znane nam wszystkim powikłania, nierzadko związane właśnie z cukrzycą typu 2, miażdżycą i nadciśnieniem, ale przeważnie na nich koncentruje się większość lekarzy, tracąc z pola widzenia inne problemy, jakie niesie ze sobą tusza. Dr hab. n. med. Mariusz Wyleżoł, chirurg, kierownik Centrum Kompleksowego Leczenia Otyłości i Chirurgii Bariatrycznej w Szpitalu Czerniakowskim w Warszawie, nazywa to odwróceniem hierarchii ważności – pacjenci trafiają do jego placówki z rozpoznaniem różnych chorób: cukrzycy, refluksu, bezdechu nocnego, chorób serca i płuc (właśnie w tej kolejności), a otyłość pojawia się na końcu, jakby była najmniej ważna. Tak samo jest traktowana na oddziałach szpitalnych.

 

Dlaczego ma to znaczenie? Bo karty informacyjne i historie chorób są odzwierciedleniem procesu ich leczenia. Zazwyczaj wymienia się na nich kilkanaście leków służących leczeniu powikłań otyłości, a na temat jej samej… informację: „dieta redukcyjna”. Jeśli mimo edukacji społecznej nawet lekarze utożsamiają doraźne odchudzanie z leczeniem, jeszcze długo nie nastąpi wyhamowanie epidemii, która staje się coraz większym obciążeniem dla ochrony zdrowia. A – cóż za paradoks! – właśnie ochrona zdrowia jej nie zauważa.

 

Wskazują na to wyniki raportu Najwyższej Izby Kontroli, opublikowane na początku marca, bardzo krytyczne w stosunku do Ministerstwa Zdrowia, które nie ma żadnej strategii kompleksowej opieki nad kilkumilionową rzeszą chorych. Kontrola NIK dotyczyła lat 2020–2022 (wcześniejsza była poświęcona otyłym dzieciom i wnioski również nie nastrajały optymistycznie). W ciągu tych trzech lat liczba pacjentów wymagających kuracji otyłości zwiększyła się o 50 proc. Co gorsze, dowiedzieliśmy się, że w 2021 r. w stosunku do 2020 prawie połowa pacjentów zredukowała masę ciała, a u co trzeciego otyłość postępowała. Natomiast rok później proporcje były odwrotne: co trzeci chory schudł, a 62 proc. nadal tyło. Być może to dodatkowy skutek pandemii i tzw. lockdownu, ale lekarze rodzinni jakoś tego nie dostrzegali. Dwie trzecie przychodni POZ w ogóle pacjentów nie ważyło, 50 proc. medyków przyznało w ankietach, że „mieli problemy z rozpoznaniem otyłości” u swoich podopiecznych.

 

Powie ktoś, że to jeszcze były lata, kiedy nie mieliśmy na rynku wspomnianych leków ograniczających łaknienie i hamujących opróżnianie żołądka (do czego sprowadza się ich mechanizm działania), więc brakowało oręża skutecznej walki z otyłością. Poradni specjalistycznych jest w kraju jak na lekarstwo, a interdyscyplinarnych centrów leczenia z prawdziwego zdarzenia nie ma prawie wcale. Tyle że cudowne nowe leki, masowo dziś przyjmowane akurat nie przez tych, którzy powinni po nie sięgać, to o wiele za mało. Niezbędny jest kompleksowy program profilaktyki nadwagi i szeroko rozumianego leczenia. Bo nie ma diety cud, a żaden doraźny lek nikogo trwale nie odchudzi. Wiele osób, które zdecydowały się na kurację, nie doczytało na ulotkach, że przerwanie jej grozi powrotem do dawnej wagi. Stąd potrzeba włączenia do wspomnianego programu chirurgów, dietetyków, endokrynologów, fizjoterapeutów, internistów, psychiatrów i psychologów. Celowo wymieniam te specjalności alfabetycznie, by żadnej nie uznać a priori za mniej ważną – odchudzanie pacjenta, wróć!, leczenie choroby otyłościowej to zadanie rozpisane na wiele ról.

 

Wciąż zbyt łatwo przychodzi nam utożsamianie odchudzania z leczeniem, a tak być nie powinno. Postrzeganie otyłości jedynie jako defektu kosmetycznego – także w gabinetach lekarskich – zbyt często łączy się z lekceważeniem problemów otyłych pacjentów. Wszystko zaczyna się od nazewnictwa – jak długo będziemy widzieć w tym intratny biznes oferowania diet (a teraz wyłącznie leków), tak długo epidemii nie uda się pokonać.

 

Źle się stało, że w kontekście wspomnianych zastrzyków wszyscy zaczęli mówić o odchudzaniu, podczas gdy są to specyfiki raczej przeciwotyłościowe, które nie pomagają bezstresowo schudnąć. – Niestety, język potoczny kształtuje opinie na temat zjawisk, a nie wiedza – wyznał mi kiedyś z żalem dr Wyleżoł. Dlatego szybkie odchudzanie (bądźmy precyzyjni: dlaczego nie odgrubianie?) u tysięcy ludzi nie przynosi rezultatów, lecz jest pasmem rozczarowań i przyczyną szkodliwego dla zdrowia efektu jo-jo. Niech rozstrzygną eksperci, co zdrowsze: utrzymywanie stałej masy ciała, nawet jeśli jest zbyt duża, czy fundowanie organizmowi znacznych wahań wagi w krótkim czasie?

 

Na razie eksperci zadają pytanie, skąd tak wielu ludzi zdobywa recepty na te leki, że brakuje ich w aptekach dla osób naprawdę kuracji nimi wymagających? Przecież lekarze, którzy owe recepty wystawiają, powinni wpierw zbadać chorego, ocenić wskazania. Nie istnieje chyba coś takiego, jak profilaktyka farmakologiczna choroby otyłościowej? Sukcesem nie powinna być liczba utraconych kilogramów, lecz długofalowe utrzymanie docelowej wagi. Sama matematyka upragnionego sukcesu nie przyniesie. Coś, co niektórzy zwą pieszczotliwie efektem jo-jo, obesitolodzy nazywają brutalnie nawrotem śmiertelnej choroby.

 

Dlatego byłoby lepiej, gdyby wysiłek, jaki niektórzy chcą włożyć w zmniejszenie swej tuszy, był wsparty profesjonalnymi działaniami całej ochrony zdrowia, a nie tylko tej garstki lekarzy, która do problemu otyłości podchodzi z należytą uwagą. Na to jednak na razie liczyć nie można, bowiem system ewidentnie z leczeniem armii otyłych nie nadąża. Sytuację pogarsza fakt, że najmłodsze pokolenie Polaków tyje dziś najszybciej w Europie. Na jednej z konferencji poświęconych tym zagadnieniom zaprezentowano dane, że każdego roku będzie przybywać 400 tys. dzieci z nadwagą, w tym 80 tys. z otyłością. I czterech na pięciu takich nastolatków nie da się odchudzić, więc zostaną otyłymi dorosłymi. Tymczasem wcześniejszy raport NIK (z 2021 r.) na temat dostępności profilaktyki oraz leczenia dzieci i młodzieży z nadwagą także dla Ministerstwa Zdrowia był krytyczny: ponad połowa kontrolowanych placówek podstawowej opieki zdrowotnej na zapobieganie otyłości nie wydała nawet złotówki, a profilaktyka stosowana przez lekarzy i pielęgniarki środowiskowe polegała głównie na udzielaniu ustnych pouczeń.

 

Kiedy w 1999 r., a więc 25 lat temu (ćwierćwiecze przemawia do wyobraźni!), pisałem w „Polityce” raport o otyłości, niewielu moich rozmówców zdawało sobie sprawę, że bierze się ona nie tyle ze słabej woli, ile z dużo poważniejszych, często nieuświadomionych zaburzeń odżywiania. Chorzy na otyłość nadal nie wiedzą, że ich problem to nie obwód brzucha, lecz wadliwie działające w mózgu neuroprzekaźniki, za sprawą których nie potrafią się powstrzymać przed czekoladą lub chipsami. Czy przy leczeniu otyłości nie będzie już potrzebne rytualne liczenie kalorii? Zdaje się, że najzdrowiej liczyć po prostu na siebie.

 

Autor jest publicystą „Polityki”.

 

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum