27 lutego 2015

Jednostko Terenowa, błogosław!!!

Ciemność. Lęk. W oddali… Tak, widzę go, wyłania się z mroku. Szyld. Czytam… Terenowa Jednostka NFZ.
Ulga. Jestem w pracy!
Wchodzę do jednostki pewnym krokiem. Tu życie płynie jak w bajce. Przecież od najmłodszych lat marzyłem, żeby się tu znaleźć. Łatwo nie było – najpierw koszmar liceum, potem matura, sześcioletnie studia. No i rok stażu. Języki obce, umiejętności praktyczne, kursy, aktywności dodatkowe – CV pęka w szwach. Sumiennie przygotowałem się do pracy. ,,Idź do terenowej jednostki” – mówili. ,,Nauczysz się życia, gdzie indziej się zmarnujesz” – mówili. To wszystko wiem od dziecka. Rodzice wpoili mi, że praca w terenowej jednostce NFZ to nie tylko sama rozkosz, ale też prestiż, szacunek społeczny, no i niezłe pieniądze. Uwielbiam zapach świeżo zadrukowanego papieru. Rozkoszuję się widokiem równo ułożonych segregatorów. Mam pewny chwyt – umiem stawiać pieczątki pod każdym kątem, a bystre oko wyłapie każdy brak w dokumentacji. Rozwój? Umiem już pisać na klawiaturze z zamkniętymi oczami! Ależ ja kocham tę robotę! Warto było się uczyć!
W mojej jednostce mamy zgrany zespół. Nie znamy słowa rutyna. Codziennie stawiamy sobie nowe wyzwania. Duch rywalizacji unosi się nad bezmiarem papieru. Kto wyciągnie więcej punktów? Kto wypełni więcej rubryk? Jedynym problemem mogłoby być zdobycie klientów, ale w tym akurat przodujemy – zapisy prowadzimy już na dwa lata do przodu, nie potrzebujemy nawet specjalnej reklamy. Sami do nas przychodzą.
Starsi mówią, że kiedyś pracowało się znacznie gorzej. Nie było pakietu korporacyjnych benefitów, nie było „karty oceny odżywienia dziecka do lat sześciu” (moim zdaniem wyjątkowo ważnej w jednostkach internistycznych), pieczątki były starsze i więcej znaczyły, a z klientami trzeba było dłużej rozmawiać. Bez sensu. Nie wiem, jak ktokolwiek mógł się godzić na taką pracę.
Oczywiście, jak wszędzie, w naszej jednostce bywają też gorsze momenty. Czasem każą nam wychodzić do klientów. Nie lubię tych dni. Muszę wtedy odrzucić tony segregatorów, starannie poukładać rozrzucone papiery, odłożyć pieczątkę i wygramolić się zza biurka. Klienci leżą pokotem na korytarzach, mają skwaszone, smutne miny i całkiem często śmierdzą. Są przy tym roszczeniowi, no i zawracają głowę o byle co. Jest mi ich po ludzku szkoda, nawet chciałbym im pomóc, ale w terenowej jednostce NFZ nie ma miejsca dla ludzi słabych psychicznie. Tu liczy się procedura, punktacja, wykonanie kontraktu. Musi być szybko, sprawnie, musi być dużo papieru. Musi być bezpiecznie. A ja musiałem się tego szybko nauczyć. Zresztą klienci i tak nic nie rozumieją, tylko leżą, podczas gdy na mnie czeka kolejna sterta papierzysk do przerobienia. Ktoś im nagadał, że tu dostaną to, czy tamto. Dostaną – profesjonalnie zapakowaną tonę papieru na odchodne. Ale najpierw trzeba swoje odleżeć, więc leżą. Co najmniej trzy dni.
Znów klient z korytarza czegoś się domaga, ten za 83 punkty, z jednorodnej grupy. Chciałby wyjść do domu? Marny jego los! Cztery dni korytarzowania!!! – Proszę pana, to jest jednostka terenowa, a nie bazar! Tu się pracuje! Odpuszcza. A ja znów mogę wrócić do moich papierów. Ach, jeszcze rodzina klienta z końca korytarza domaga się jakiegoś USG. USG? A wytyczne z centrali? Badania nie będzie! Możemy w zamian zaproponować najwyżej założenie cewnika do żyły centralnej. Taki cewnik to dopiero frajda – dwa razy więcej punktów, dwa razy więcej papierów. Tak jak lubię.

Budzik jak co rano wyrywa mnie ze snu. Nie ma jednostki terenowej? Nie ma klientów? Jest szpital w stolicy europejskiego kraju? Chucham z czułością na moją lekarską pieczątkę, rozprostowuję palce. ,,Jakiż to był dziwny sen” – mruczę pod nosem. Jakiż realistyczny.

Archiwum