18 września 2008

Wrzesień 1939 – Pamiętnik lekarza

Swoje wspomnienia z kampanii wrześniowej Edward BORKOWSKI, ppor. lekarz 3. batalionu saperów, spisał w obozie jenieckim jeszcze we wrześniu 1939 roku, relacjonując, dzień po dniu, przebieg wydarzeń, których dopiero co był uczestnikiem.

Wszyscy ciągle mówią o wojnie, ja zaś proszę Boga, żeby wojna wybuchła po pierwszym, ze względu na pensję” – zapisuje pod datą 31 sierpnia. Na wiadomość o mobilizacji bierze zaliczkę – 50 zł, kupuje walizkę i jedzie do Puław, gdzie ma przydział. Noc z 1 na 2 września przesypia w koszarach. Batalion ma się zorganizować 6 km od Puław, w Końskiej Woli. „Do godziny trzeciej zbijałem bąki, batalion nasz się organizuje, ale na razie nie ma jeszcze ani oficerów, ani żołnierzy”. 3 września doktor pobiera w Puławach materiały sanitarne. Narzeka na zaopatrzenie: „Strzykawek mało, igły pod psem, ponieważ mam szczepić, kupiłem igły za własne pieniądze. Torby sanitarne podoficerów i sanitariuszy zaopatrzone mizernie (brak jodyny!)”.
4 września batalion liczy około 700 ludzi. Doktor ma sporo pracy: wciąż zgłaszają się chorzy, przeprowadza szczepienia, wygłasza pogadanki o higienie, opatrunku osobistym. „Wziąłem z Końskiej Woli dwóch fryzjerów, którzy strzygą nieostrzyżonych jeszcze żołnierzy, dla przykładu ostrzygłem się i sam”. Nad Końską Wolą ukazują się niemieckie bombowce. „Dziś na odprawie wódz mówił, że desant niemiecki (samochody pancerne) wtargnął na tyły armii, krążą wieści o krwawej bitwie pod Blachownią i o zajęciu Częstochowy przez Niemców”.
„Żołnierze są przemęczeni, sypiają po 4-5 godzin, a teraz to ciągłe uzupełnianie umundurowania, wyposażenia i broni” – notuje 5 września.
6 września: „Wstaliśmy o 5, a żołnierze już o 3. Dowództwo, łącznie z 1. kompanią, rusza, jest to około 350 osób. O 8 rozpoczęliśmy się załadowywać, ruszyliśmy grubo później, zdaje się koło 3. W ciągu dnia jechałem w wagonie 2. klasy. Zrobiłem kilka zdjęć. W czasie przejazdu przez Dęblin oglądałem szkody, jakie wyrządziło bombardowanie. Nie tak wielkie. Noc spędziłem w wagonie, gdzie się mieściła izba chorych, na noszach. Noc była zimna – zmarzłem okropnie, tak że gdy o 3 nad ranem przybyliśmy do Radomia, szczękałem stale zębami”.
7 września: „Z Radomia ruszamy do Szydłowca. 26 km marszu w słońcu, rowami, krótkie postoje w lasach. Nad głowami co pewien czas przelatują niemieckie samoloty – z naszej strony brak jakiejkolwiek reakcji. Ludzie w niemożliwy sposób poodparzali sobie nogi. Jeden zemdlał, drugi dostał ataku sercowego. Żołnierz jest znużony, niewprawiony do marszów. Drogą na Radom jadą wypełnione rzeczami i ludźmi prywatne samochody – uciekają”.
Z Szydłowca wojsko się przemieszcza w kierunku Skarżyska. Biwakuje w lesie. „W nocy jeden z żołnierzy dostał napadu nagłych bólów brzucha – wymioty krwawe, brzuch napięty, w wywiadzie wrzód żołądka. Stawiam rozpoznanie: perforacja ventriculi, daję morfinę, zimny okład na brzuch i zalecam spokój”. Rano
8 września pacjent czuje się lepiej, ale doktor postanawia wyekspediować go do szpitala wraz z kilkoma innymi ciężko chorymi. Melduje szefowi sanitarnemu
o swoim zamiarze. „Otrzymuję ostrą reprymendę, dlaczego wlokę chorych oraz zapytanie, czy nie należą mi się baty. Dowiaduję się, że w ogóle brak środków transportowych dla rannych, dość licznych, że brak w niektórych oddziałach leków i opatrunków, a ja mu zawracam głowę”. W końcu szef sanitarny zgadza się odesłać do Radomia pacjenta z perforacją, ale chorzy na serce zostają. „Wieczorem nad lasem samoloty niemieckie spuściły na spadochronie szpiega. Mimo że zwiadowcy ruszyli, by go ująć, udało mu się uciec. Liczba krążących szpiegów jest jakoby olbrzymia. Coraz częściej legitymujemy po drodze osoby podejrzane, ale to jest całkiem bezowocne, w każdej bowiem wsi znajdują się chmary obdartych i najczęściej głodnych uchodźców, którym często oddajemy swój chleb”.
„Zapada zmrok, a potem ciemna bezksiężycowa noc, my wciąż maszerujemy. Wozy wpadają na siebie, słychać przekleństwa i złorzeczenia, atmosfera ciężka i przykra. Spadł z wozu jeden z żołnierzy, ten z rzekomą anginą pectoris. Biorę go na swój wóz, przykrywam swoim płaszczem, daję zastrzyk morfiny”.
9 września około 1 w nocy dobijają do Iłży. „Miasto uśpione budzi się, witają nas wystraszeni Żydzi; władze – magistrat, sąd, policja dwa dni temu opuściły miasto, zostali tylko ksiądz i lekarz”. Doktor znajduje kwaterę.
„W domu około 15 kobiet, żadnego mężczyzny, wszyscy zaniepokojeni, wystraszeni, ofiarują mi kanapę w salonie, dają poduszkę”. O 6 rano 10 września wszyscy słuchają radia. „Płk Umiastowski mówi o przyczynach niepowodzenia – z wiadomości zaś nic konkretnego. Szaleje plotka. Ludzie pytają, co robi wojsko, dlaczego się cofa, dlaczego zostawia ich bez obrony. Proszą o radę, a my wiemy mniej od nich. Ja radzę wszystkim, widząc, co się dzieje na drogach, jakiej niedoli doświadczają i jak cierpią uciekający, zostawać na miejscu”.
O 9 rano tego samego dnia rozpoczyna się niemieckie natarcie. Doktorowi udało się zwerbować dwie siostry do pomocy; wygotował naczynia, w miejscowej aptece otrzymał bezpłatnie niezbędne leki, teraz czeka w punkcie opatrunkowym na rannych. Tymczasem na miasto sypią się pociski zapalające. „Wybucha pożar. Z oficerem gospodarczym i paroma żołnierzami udaliśmy się wśród gwiżdżących kulek i rozrywających się pocisków na miejsce pożaru, starając się napędzić miejscową ludność do ratowania własnego dobytku. Lecz trud był bezowocny, ludzie bali się kul, ognia, uciekali, zostawiając wszystko. Na zawsze utkwi mi w pamięci rozmowa z jednym pięćdziesięciokilkuletnim mężczyzną. Gdzie uciekacie? – pytam. – Idźcie ratować swój dobytek. Panie – odpowiada – ja żonę w domu zostawiłem, sparaliżowaną, a pan o dobytku mi mówi. Drania tego na odlew lunąłem w gębę, a sam z gospodarczym pospieszyliśmy wyciągnąć żonę. Po drodze zatrzymali mnie ranni, żonę tego zwyrodnialca uratował gospodarczy”.
Pożar się rozprzestrzenia, w punkcie opatrunkowym jest wezwanie do kolejnego rannego. „Idę w tym kierunku, a na mnie ruszają wozy; tabory piechoty rozpoczęły niczym nieuzasadniony odwrót. Prę naprzód, wreszcie na jednym z wozów natykam się na rannego ze strzaskanym kolanem. Ranny jęczy, a wóz wyrywa naprzód, nic nie pomogły krzyki i moje nakazy zatrzymania się, raz że woźnica był opanowany paniką, dwa że z tyłu napierały nań wozy. Biegnąc obok wozu, podłożyłem rannemu szynę i zostałem na drodze, podczas gdy obok mnie pędziły tracące swój ładunek wozy. Nie minęło 5 minut i panika ogarnęła saperów, którzy bez rozkazu i bez powodu zaczęli wiać. Wracam do punktu opatrunkowego i już nie znajduję wozów sanitarnych. Wszystko ucieka; wsiadam na jeden z ostatnich wozów saperskich i po drodze spotykam jeden z moich wozów rozsypany; trzy kosze walające się na ziemi podnoszę, dwa wkładam na wozy saperskie, a jeden na przejeżdżający wóz piechoty. Sam, tylko z torbą sanitarną, wdrapuję się na wóz. Wyjechaliśmy za miasto; po drodze porzucone buty, karabiny, przyrządy pomiarowe, tornistry i wszystko, co stanowi zaopatrzenie żołnierza. Jakieś pół km od miasta spotykamy majora artylerii idącego do Iłży, który bezskutecznie stara się zawrócić mijające go wozy. Widząc mnie, odzywa się w te słowa: Oficerowi wstyd uciekać. Zsiadam z wozu, który rusza naprzód, melduję, że jestem lekarzem, że cały mój batalion, a raczej kompania wywiały, ale że jestem gotów mu towarzyszyć”.
Dołączają do nich inni oficerowie i w sześciu wracają do Iłży. Doktor zajmuje się rannymi. Wkrótce wychodzą z majorem z miasta, chcąc się przedostać do oddziałów ostrzeliwujących się pod lasem. Jest i dowódca saperów. Doktor melduje o stracie wozów sanitarnych. „Po chwili jestem wezwany do szefa sztabu dywizji, który poleca mi porozumieć się z szefem sanitarnym i zorganizować transport rannych. Idę na poszukiwania, w odległości około 1/2 km spotykam pięciu lekarzy i szefa sanitarnego, któremu melduję o zleceniu szefa sztabu. Wstrząsa ramionami, pyta: czym? gdzie? i każe mi zjeść obiad (b. postna grochówka), do którego właśnie zasiadają lekarze”.
Zaczynają się gromadzić rozbitkowie z batalionu saperów. Dowódca kieruje ich w stronę Iłży. „Iłża płonie, płoną też wsie na widnokręgu, strzelają w niebo rakiety rozwidniające cały widnokrąg, jasno jest jak w dzień; zastępca wodza odradza dalszy marsz w tak widnym terenie, zatrzymujemy się koło kapliczki. Wódz z zastępcą i trzema oficerami rusza na zwiady, rzucając krótkie: zaraz wracam, adiutant wyposażony w rower ma służyć za łącznika”.
Tymczasem w stronę Iłży przesuwa się artyleria, a za nią sznury taborów; dowódcy wciąż nie ma. „Minęły przeszło dwie godziny od chwili zniknięcia wodza, żołnierz zaczyna się niepokoić, padają pytania, kiedy ruszamy, toteż nic dziwnego, że gdy z mijających taborów padła komenda: saperzy ruszać, do kolumny wsunęło się w wytworzoną lukę 5 wozów; ja, nie chcąc tracić żołnierzy, ruszyłem z nimi, postanawiając powrócić na to miejsce”.
Dopiero po dwóch kilometrach doktorowi udaje się zawrócić wozy. Wysyła zwiadowców w okolicę kapliczki, gdzie powinna być reszta batalionu, ale po powrocie meldują, że tam nikogo nie ma. Nagle wozy pojawiają się na drodze przed nimi. To oficer prowiantowy podjął decyzję ruszenia, ponieważ dowódcy wciąż nie było. Docierają do wypalonej i opustoszałej Iłży. Tam również nie ma dowódcy. Dowodzący taborem mówi: jechać dalej, jadą więc.
„Idziemy całą noc bez przerwy. 11 września o 5 rano ukazują się na widnokręgu niemieckie samoloty, co wywołuje panikę. Wzeszło słońce, zbliżyło się południe, a my idziemy, idę i ja, nogi otarte bolą coraz bardziej, żołnierze głodni, ja także, nie jedliśmy już drugi dzień. Mną miota jeszcze niepokój, czy krok mój, za który poczuwam się do odpowiedzialności, nie był szkodliwy, co pocznie wódz, wróciwszy ze sztabem i nie zastawszy swego oddziału. Prowiantowy i podchorąży uspokajają, że nie mogliśmy zostać sami, gdy już dawno wycofała się artyleria, przeszła piechota i tabor, że przez trzy godziny nie było wiadomości od wodza, który przyrzekł przecież zaraz wrócić, że żołnierze byli tak zaniepokojeni, że niechybnie ruszyliby sami, że są sytuacje, w których trzeba samemu podjąć decyzję – pomimo wszystko nie jestem spokojny”.
„Około godziny trzeciej, po 15 godzinach marszu, wchodzimy do lasu, gdzie zarządzono postój. Żołnierze nie mają co jeść, piją brudną wodę, ja kładę się i patrzę w pogodne niebo, myślę o domu, o Mamie, Tatusiu, Irce i Marysiu, gdzie są, co robią, czy nie znajdują się w podobnym położeniu. Coraz częściej nasuwa się pytanie: Kto winien i kto poniesie odpowiedzialność za to, co się stało? Niemcy idą drogami w dzień, panują w powietrzu, a my kryjemy się po lasach, posuwamy się po bezdrożach, obawiają się nas mieszkańcy miasteczek, do których wchodzimy, bo Niemcy, jak powiadają, będą bombardowali. Kto winien temu, co się dzieje?”.
Po godzinnym odpoczynku czoło taboru zaczęło wyjeżdżać z lasu na szosę. „Znalazłem się na skraju lasu, wtem zaszczekały sucho karabiny maszynowe, nie zdążyło nawrócić działo, nie zdążyły ustawić się nasze karabiny, a już wysieczona została obsługa. Na pierwsze strzały wszystkie wozy, które były w lesie i nic im nie groziło, w szalonym popłochu nawróciły konie i uciekały w panice – tak zginęli mi z oczu saperzy. Stałem na skraju lasu wprost osłupiały: drugi dzień ucieczka, na odgłos strzałów żadnego odporu. Ległem w lesie, poważnie już się zastanawiałem nad zrobieniem użytku z darowanego mi przez wodza rewolweru”.
Jest 12 września. Po nocy spędzonej w lesie doktor idzie przed siebie. „Nogi dokuczały coraz bardziej, ale szedłem wytrwale naprzód, trzymając się dróg i dróżek polnych, mijając wsie, napotykając po drodze żołnierzy pojedynczych i w gromadach, poprzebieranych w cywilne łachy, żołnierzy bez karabinów, oficerów bez dystynkcji. W jednej wsi zaskoczył mnie widok żołnierza w pełnym wyposażeniu, z karabinem (w cywilu woźny z lubelskiego uniwersytetu). Bolał niezmiernie nad tym, że jego oddział poszedł w rozsypkę i postanowił na własną rękę dostać się do naszych sił. Ponieważ to samo było moim celem, poszliśmy razem”.
Postanawiają iść w kierunku Wisły, na Dęblin. Nocują w stodole, we wsi kupują coś do jedzenia. 13 września dołącza do nich podchorąży z Lublina, potem saper
z oddziału doktora i następny podchorąży – z Gdyni.
Ten ostatni w cywilnym ubraniu. Doktor stawia mu warunek, żeby postarał się o mundur i karabin. I tak podchorąży znów przeobraża się w żołnierza. Wędrują, kryjąc się przed Niemcami, zadziwiając chłopów widokiem polskich mundurów.
14 września docierają do Wisły. „Stoimy bezradnie nad rzeką i patrzymy na drugi brzeg; jak się tam dostać, nie wiemy. Tymczasem na drugim brzegu także słychać strzały, czyż Niemcy są również tam?”. Układają się na noc pod drzewem i zasypiają, choć pada drobny deszcz i jest zimno. Następnego dnia bezskutecznie szukają możliwości przeprawienia się przez rzekę. Nocują w szuwarach.
16 września idą do wsi, chcąc kupić coś do jedzenia. Gospodyni przynosi chleb i mleko. Jedzą i nagle słyszą zza pleców: halt! Dla nich to koniec kampanii wrześniowej.
Opracowała Ewa Dobrowolska

Dr Edward BORKOWSKI – syn, ojciec i dziadek lekarzy (sagę rodziny Borkowskich przedstawiliśmy w „Pulsie” nr 12/2007 i 1/2008). W 1935 r., po otrzymaniu dyplomu na Wydziale Lekarskim UW, został asystentem prof. Mariana Grzybowskiego w Klinice Dermatologicznej, gdzie specjalizował się pod jego kierunkiem w chorobach skórno-wenerycznych. Wprost z Kliniki 1 września 1939 r. trafił na front. Wzięty do niewoli, znalazł się w obozie jenieckim w Radomiu, skąd po 6 tygodniach wyreklamował go prof. Grzybowski, wysyłając do obozu wymagane przez Niemców „zapotrzebowanie”. Większość życia dr Edward Borkowski spędził w rodzinnej Częstochowie. Po wojnie zorganizował od podstaw Oddział Dermatologiczny Szpitala Miejskiego i przez 30 lat, do emerytury, był jego ordynatorem. Syn Doktora, prof. Andrzej Borkowski, kieruje Katedrą i Kliniką Urologii warszawskiej AM. Pracuje tam również jego wnuk,
dr Tomasz Borkowski.

Archiwum