5 grudnia 2013

Pasje prof. Marka Nowackiego

Małgorzata Skarbek

Prof. Marek Nowacki poza chirurgią, którą przez całe zawodowe życie zajmował się w sposób perfekcyjny, ma jeszcze inną pasję – fotografowanie. Poświęcił mu mnóstwo czasu, a zaczął uprawiać bardzo wcześnie, bo już w klasie maturalnej.

Miałem w życiu okres, w którym fotografia była jednym ze źródeł utrzymania – wspomina. – Uzyskałem uprawnienia fotografa, w 1965 r. zostałem członkiem Związku Polskich Artystów Fotografików, co mi umożliwiało zarobkowanie. Mogłem w ten sposób wspierać swoje zamiłowanie do medycyny, a zwłaszcza do chirurgii. Miałem swoją przestronną pracownię, robiliśmy z kolegami duży format – przezrocza barwne, do 2 mkw. powierzchni w jednym kawałku, np. do celów reklamowych.

Profesor poznał wszystkie techniki fotografii analogowej, bo tylko taka wówczas była. Praca w zaciemnionych laboratoriach to zajęcie mozolne, wielogodzinne. Gdy pojawiła się fotografia cyfrowa, nie przestawił się od razu, ale jednak dość wcześnie. Od przeszło dziesięciu lat zajmuje się wyłącznie nią. Jest zachwycony fotografią cyfrową i docenia ogromny postęp, który będzie nadal zmieniał tę dziedzinę. Uważa, że złożyło się nań wiele osiągnięć w zupełnie innych gałęziach nauki i sztuki. Na przykład urządzenia służące do redukcji drgań podczas fotografowania należą do dorobku sztuki artyleryjskiej przystosowanego do celów fotografii. Dziwi się, że w niektórych szkołach, gdzie uczą fotografii, zaczynają od ciemni. To już niepotrzebne. To tylko sztuka dla kolekcjonerów. Już teraz odbitka papierowa przestaje być potrzebna. Druk będzie zanikał, wypierany przez nośniki elektroniczne. Prof. Nowacki korzysta z możliwości obróbki komputerowej, choć nie do tego stopnia, by zdjęcie przestało być odzwierciedleniem rzeczywistości – oglądanego, wyczekanego momentu w odpowiednim świetle.
– Fotografuję pejzaże, bez punktu odniesienia. Interesuje mnie czyste piękno przyrody z możliwie jak najmniejszą ingerencją człowieka – mówi. – Może dlatego, że zawodowo miałem do czynienia z ludźmi ponad miarę. Moje zdjęcia są robione z reguły po tzw. optymalnym czasie fotografowania, np. po zachodzie słońca, gdy wszyscy już poszli do domu, odpoczywają, a ja jeszcze fotografuję. Pora przed wschodem nie jest moją ulubioną, wiadomo dlaczego. Po zachodzie jest zawsze loteria, czy światło będzie takie jak spodziewane, czy też kolory szybko zblakną. Zawsze mnie frapowały drzewa, dlatego robiłem mnóstwo takich zdjęć.

Prof. Nowacki wielokrotnie był i pracował w Stanach Zjednoczonych. Aby nie narazić się na utratę zarobionych tam pieniędzy, po powrocie do PRL wydawał je na zwiedzanie kraju i fotografowanie. Najdłuższy objazd trwał dwa miesiące. Powstał wielki zbiór zdjęć. Część z nich nawet sprzedał wraz z prawami autorskimi. W 1988 r. miał w Starej Galerii w ZPAF indywidualną wystawę „Między niebem a ziemią – pejzaż amerykański”, na której prezentował właśnie to, co najchętniej fotografuje – szeroko pojęty pejzaż, drzewa, naturę. Zajmuje się też makro- i mikrofotografią.
Zdaniem prof. Nowackiego dziś każdy może robić zdjęcia, fotografowanie jest sztuką widzenia czegoś, czego nie zauważy przeciętny przechodzień.
Prof. Marek Nowacki podczas pobytów w amerykańskich szpitalach zdobył ogromną wiedzę z zakresu chirurgii onkologicznej, a potem przyswoił ją polskiej medycynie. Już wyjeżdżając do USA pierwszy raz, miał za sobą dłuższy pobyt, dzięki prof. Tadeuszowi Koszarowskiemu, ówczesnemu dyrektorowi Instytutu Onkologii, w Mediolanie, w Instituto Nationale per lo Studio e la Cura dei Tumori, gdzie szefem był Umberto Veronesi, światowej klasy onkolog, który zrewolucjonizował leczenie raka piersi.
– A ja, także za sprawą prof. Koszarowskiego, zainteresowałem się chirurgią jelita grubego – mówi prof. Nowacki.
– W latach 60. przy tych operacjach powikłań było dużo, śmiertelność pooperacyjna wysoka. W USA doskonaliłem się przede wszystkim w tej dziedzinie. Przeszedłem egzamin z chirurgii – podczas operacji weryfikowano każdy mój ruch. Trwało to cały dzień, ale skończyło się dla mnie dobrze. Zdobyłem uprawnienia chirurga ogólnego i mogłem samodzielnie pracować. Przez rok byłem chief rezydent (szefem rezydentów) i miałem sześciu podwładnych. Ja, cudzoziemiec! Językiem może nie władałem doskonale, ale umiejętności chirurgicznie miałem duże. Szkoła chirurgii, jaką dostałem w Warszawie, była dobrą odskocznią. W pierwszym roku pracy w USA zoperowałem cztery razy więcej przypadków związanych z jelitem grubym niż cały nasz zespół pracujący przy Wawelskiej. To było ważne doświadczenie.
Gdy w 1995 r. Instytut Onkologii przenosił się na Ursynów, powstała klinika narządowa, wyspecjalizowana w leczeniu raka jelita grubego. Liczba powikłań w klinice była porównywalna z notowaną w innych ośrodkach na świecie.
W Centrum Onkologii zoptymalizowano leczenie raka odbytnicy w Polsce. Najpierw pojawili się oponenci, ale wyniki wykazały, że to prof. Nowacki ma rację. Jedna z prac wtedy przygotowanych jest jeszcze teraz cytowana. W literaturze dość popularny był termin Polish trial, metoda wypracowana na Ursynowie. Teraz jest standardem, choć może nie we wszystkich krajach, także ze względów organizacyjnych i ekonomicznych.

Archiwum