14 kwietnia 2013

Homines dignos eligere, czyli o demokracji samorządowej

Krzysztof Schreyer, przewodniczący Komisji Współpracy z Zagranicą OIL w Warszawie

Jestem lekarzem, ale nie dlatego zastosowałem w tytule łaciński zwrot. Przysłowiami i powiedzeniami łacińskimi nasycona jest cała kultura europejska. Stanowią dość powierzchowny przejaw głębszej tradycji i nieuświadomionego myślenia w duchu starożytnej Grecji i Rzymu. To w tamtych epokach powstało słowo demokracja, powtarzane przez wieki, często poprzedzane różnymi znaczącymi przymiotnikami. Wszyscy jesteśmy jakoś „napiętnowani” demokracją i może także dlatego wydobywanie się z ustroju totalitarnego wychodziło nam pod pewnymi względami nie najgorzej. Wprawdzie errare humanum est, więc jest to droga pełna potknięć, ale zawsze oświetlona mniej lub bardziej wyraźnym blaskiem ideałów demokratycznych.
Obecnie we wszystkich izbach lekarskich odbywają się wybory w rejonach, a po pewnym czasie zaczną się zjazdy sprawozdawczo-wyborcze. Może warto przypomnieć sobie doświadczenia zjazdów poprzednich.
Chciałbym się zatrzymać na samym przebiegu wyborów, pozostawiając na boku atmosferę i merytoryczną treść obrad. Z kadencji na kadencję przeprowadzane były coraz sprawniej. Nie tylko kandydaci na przewodniczącego ORL, ale także na stanowiska rzecznika odpowiedzialności zawodowej i przewodniczącego sądu lekarskiego mieli trochę czasu, by – wykorzystując media – przedstawić siebie i swe programy, a także odpowiedzieć na pytania. Kłopot zaczynał się dopiero przy wyborach do licznych zespołów rzecznika i sądu lekarskiego, ale przede wszystkim do rady okręgowej. Jak bowiem rozpoznać i ocenić grubo powyżej stu zgłoszonych kandydatów do rady, która ma liczyć tylko 37 lekarzy i 10 dentystów? Na domiar złego, ale i „dobrego”, w obradach pojawia się zwykle ok. 50 proc. nowych, nieznanych szerzej delegatów, którzy nie tylko powinni wybierać, ale także sami stawać w wyborcze szranki. Wielu z nich nie tylko nie śledziło uważnie działalności samorządu, lecz, jak to nieraz bywało, przechodziło w swych rejonach na falach kontestacji. Czym się mieli kierować przy stawianiu krzyżyków na kartach wyborczych? Spis delegatów, książka licząca kilkaset stron i zawierająca kilkaset nazwisk, służył lakonicznymi informacjami o wszystkich uczestnikach zjazdu. Czy jednak gorączkowe studiowanie tej, oczywiście koniecznej, publikacji mogło kogokolwiek skłonić do podjęcia przemyślanej wyborczej decyzji? Jaką więc taktykę obierali głosujący? Wielki rozrzut wyników wskazywał na to, że spora liczba delegatów głosowała tylko na osoby bliżej sobie znane, chociaż nie było to zjawisko powszechne, bo wielką rolę odgrywały w tej sytuacji różne ściągi, z tą najważniejszą, czyli listą osób rekomendowanych przez każdego nowo wybranego prezesa.
Czy należało brać mu to za złe? Jak premier rządu, który odniósł sukces, każdy prezes chciałby się opierać na znanych mu, a w przypadku drugiej kadencji – sprawdzonych, współpracownikach. Prezes ORL jest oczywiście w gorszej sytuacji niż premier. Ma w radzie znacznie słabszą pozycję niż premier w rządzie, bo mimo całego autorytetu, jest tylko primus inter pares. Wergiliusz pisał: „Populus stultus hominibus indignis honore saepe dat”, co po polsku znaczyłoby: „Głupi lud często honoruje ludzi niegodnych”. Niestety, my w izbie warszawskiej również przez to kiedyś przechodziliśmy, aczkolwiek trudno nazwać głupim lud reprezentujący światłe środowisko lekarskie. Bez wątpienia bywał to zatem lud niedoinformowany. Jak więc zapewnić dobrą informację o kandydatach? Problem to oczywiście nie tylko izbowy, lecz często występujący w wielu demokratycznych gremiach na całym świecie. Rekomendacje są konieczne, bo we władzach izby lekarskiej bardzo potrzebni są ludzie doświadczeni, o cennych dla samorządu kwalifikacjach, mogący pracować w zespołach rzecznika, sądu czy komisji rewizyjnej. Kto chciał, mógł z tych rekomendacji skorzystać, kto nie chciał, mógł nie wypełniać kwadracików. Z ciał kolegialnych największe emocje budziła kierująca izbą rada okręgowa, którą prowadzi prezes (dawniejszy przewodniczący). Tu wyłania się pytanie, czy ślepe kierowanie się rekomendowaną przez niego listą nie doprowadziłoby do powstania rady nadmiernie statycznej, chwalebnie bezkonfliktowej, bez ostrych starć i gwałtownych dyskusji, które – choć są utrapieniem przewodniczącego – bywają motorem postępu? Z drugiej strony, czy zupełne unikanie jego sugestii nie prowadziłoby do zbyt częstego wyboru ludzi przypadkowych, dla których, jak wykazuje doświadczenie, znaczenie ma chwała wyboru, ale nie systematyczna, stała praca dla ogółu?
Zwracając uwagę na skomplikowanie izbowej demokracji, nie sugeruję żadnych znakomitych rozwiązań. Wierzę tylko, że samo uświadomienie sobie problemu jest pierwszym krokiem do jego pokonania. Demokracja to potrafi, nieraz po bardzo długim czasie, chociaż nam, niecierpliwym tempus fugit.
A co z czasem poprzedzającym zjazd? Co z wyborem delegatów? Już przed ośmioma laty ujawnił się wyraźnie problem quorum na zebraniach wyborczych, a w roku 2009 nabrał znaczących wymiarów. Jestem pewien, że znaczna liczba lekarzy zdaje sobie sprawę z tego, że istnienie izb, ciała wprawdzie po ludzku nieidealnego, które wciąż trzeba doskonalić, stanowi jednak wielką wartość jako niewątpliwy atrybut współczesnego państwa demokratycznego. Tak myślących lekarzy jest wystarczająco wielu, by zapełnić sale zebrań wyborczych. Skąd więc problem quorum? W moim własnym, bardzo rozstrzelonym rejonie wielu kolegów, w których przychylność i szczere zapewnienia obecności nigdy nie wątpiłem, nie pojawiło się na zebraniu. Były ku temu przyczyny obiektywne, ale także, jak sądzę, niedocenianie wagi swego głosu. Suma drobnych zaniechań z nadzieją, że inni nie zawiodą, stwarza nową, przykrą jakość, czyli w wielu wypadkach nieważność wyborczego zebrania i niewyłonienie kandydata (my uniknęliśmy tego „o włos”). W bieżącym roku samorząd lekarski w Polsce postanowił po raz pierwszy wykorzystać doświadczenie kolegów z krajów zachodnich i wprowadzić głosowanie korespondencyjne. My wszyscy, jako obywatele, a nie tylko medycy, wielką aktywność społeczną potrafimy wykazywać wyłącznie w sytuacjach przełomowych i rewolucyjnych. Trzeba mieć nadzieję, że jednak starczy jej na wysłanie koperty.
Historia i socjologia uczą, że w warunkach względnej stabilizacji społecznie aktywni są tylko nieliczni, ale dowodzą również, że bez zaangażowania tych działaczy trudno sobie wyobrazić funkcjonowanie demokratycznego społeczeństwa. Dajmy więc, jak już kiedyś pisałem, szansę „pomyleńcom” i głosujmy na tych, którzy naprawdę chcą pracować dla innych.
Czy powiedzie się ten eksperyment? Czas biegnie, czyli znów: tempus fugit. Przygotujmy się wcześniej, nim zaprzątną nas liczne inne ważne sprawy, aby w miarę możliwości dobrze wybierać ludzi godnych (homines dignos eligere).

Archiwum