28 czerwca 2015

Wakacyjne praktyki

Paweł Walewski

Kolejka chorych objętych pakietem onkologicznym.
Druga – pacjentów w pilnych przypadkach. I jeszcze trzecia – w ramach przyjęć planowych. Przychodnie specjalistyczne muszą pracować pod dyktando Narodowego Funduszu Zdrowia. Kolejkowa rzeczywistość sama w sobie nie jest niczym złym, bo ruch w placówkach medycznych trzeba jakoś regulować. Gdy jednak oderwani od rzeczywistości urzędnicy układają kolejkowe regulaminy, robi się groźnie. Dbają bowiem bardziej o wygodę nadzorcy niż o dobrze pojęty interes pacjentów.
Odwiedziłem niedawno jedną z poradni dermatologicznych w Warszawie. Akurat to taka specjalność, w której trzeba ustawiać chorych w trzy kolejki, bo poza przewlekłymi chorobami skóry są przypadki nagłe, a od stycznia zgłaszają się też posiadacze zielonej karty, z podejrzeniem nowotworu. I tu kolejkowy porządek się kończy, gdyż życie pisze inne scenariusze, niż wyobrażają sobie urzędnicy z NFZ. Nie przychodzi im do głowy, że lekarz może zachorować i zapisani do niego pacjenci tracą wizytę. Nie rozumieją też, że wiele osób po prostu nie zgłasza się w ustalonym terminie, zwalniając miejsce innym. Teoretycznie, bo sztywne reguły nie pozwalają elastycznie przesuwać pacjentów z jednej kolejki do drugiej, gdy na przykład zwolni się jakaś godzina lub pojawi wakat w gabinecie.
Absurd? Niejedyny. Wspaniałomyślny NFZ zapłaci poradni za wizytę wtedy, gdy po konsultacji pacjent wróci z wynikiem zleconego badania. Oczywiście nie zawsze wraca. Dzwonić i wzywać? Ścigać? Siłą doprowadzać do gabinetu? Urzędników to nie interesuje – wymyślili, że refunduje się koszt wizyty z badaniem, i kropka. A ty, lekarzu, perswaduj leniwemu pacjentowi, że musi przyjść z kwitkiem, bo w przeciwnym razie pierwsza wizyta nie zostanie sfinansowana. Ale czy to pacjenta obchodzi? Nie będzie mitrężył czasu, jeśli wynik badania okazał się dobry, żeby tylko doktor dostał za niego marny grosz.
Wszystko to prowadzi do wniosku, że pracowników NFZ trzeba kierować, jak niegdyś kierowano studentów medycyny na wakacyjne praktyki robotnicze w roli salowych lub pielęgniarek, na przymusowe kursy dotyczące codziennego funkcjonowania przychodni. Specjalistyczne ambulatoria to nie to samo co gabinety lekarzy rodzinnych. Ich specyfika jest inna i sztywne reguły nie zawsze się sprawdzają. Nasz system wciąż nie jest przyjazny dla chorych i utrudnia pracę lekarzom. Z punktu widzenia NFZ wszystko wygląda jak należy, bo skąd zamknięci w pokojach urzędnicy mają wiedzieć, że ich zarządzenia nie przystają do życia? Krytyki przecież nie przyjmą. Wakacyjne praktyki może otworzyłyby im oczy na efekty kuriozalnych decyzji, z których bywają tak dumni.

Autor jest publicystą „Polityki”.

Archiwum