18 października 2012

Polski Październik cz.1

Helena Bunsch-Konopka

Od czerwca 1956 r. odczuwało się w Polsce niepokoje. W zakładach pracy, na uczelniach organizowano zebrania zwane potocznie masówkami. Organizowały je dyrekcje lub organizacje partyjne. Celem było potępianie wrogów socjalizmu lub popieranie walki z imperializmem. Były też takie „ku chwale”.

Referentem był miejscowy ważny towarzysz lub instruktor „z dzielnicy” (komitetu dzielnicowego). Kiedy referent kończył „truć”, z sali odzywał się klakier inicjujący oklaski. Nasza wiedza o tym, co się dzieje, pochodziła z oficjalnych informacji prasowych i radiowych, a także z przekazywanych pocztą pantoflową informacji podawanych przez Radio Wolna Europa. W Instytucie Hematologii, gdzie pracowałam, mieliśmy czasem informacje od kolegów pracujących dodatkowo lub dyżurujących w Lecznicy Rządowej, którym jakieś informacje przekazywali pacjenci (przecieki nie są niczym nowym). Sytuacja staje się coraz trudniejsza, zaopatrzenie bardzo złe, po wszystko stoi się w kolejkach. Ludzie wykupują artykuły spożywcze, nawet sól. Masówki stopniowo zamieniają się w wiece, na których wznoszone są okrzyki protestu. Pamiętam hasło: „Chcemy schabów, nie Ochabów” (Ochab był pierwszym sekretarzem KC). Pierwsze wiece zaczęły się w FSO na Żeraniu, gdzie głównym organizatorem i centralną postacią był Goździk, o którym potem całkiem zapomniano. Plotki głoszą, że towarzysze na „szczycie” biorą się za łby. Zwykłych śmiertelników niewiele to obchodziło. Wreszcie ukazał się oficjalny komunikat, że władze partyjne zwołują plenum, coraz częściej słychać było powiedzenie „O Boże, o Boże, co plenum to gorzej”. Niepokój wywołała informacja (nieoficjalna), że na plenum przyleciał z Moskwy niezaproszony Chruszczow i że nie pozwolono jego samolotowi lądować, blokując pasy na Okęciu i na wojskowym lotnisku Bemowo. Podobno krążył nad Warszawą całą godzinę i po pertraktacjach odblokowano lotnisko wojskowe. Na drugi dzień odleciał do Moskwy i wtedy podano oficjalną informację o jego bytności. Wyraźnie odczuwa się niepokój zarówno w miejscu pracy, jak i miejscu zamieszkania. Mieszkamy w bloku wojskowym. Sąsiedzi pracują w różnych instytucjach wojskowych, a niektóre żony są dość gadatliwe. Często spotykają się przed blokiem i wtedy dzielą się informacjami. Babcia Misia, która zna te sąsiadki od lat i rozmawia z nimi, często powtarza w domu zasłyszane informacje. W ten sposób można poznać nastroje w środowisku wojskowym. Moja sytuacja była trudna, miałam 28 lat, mąż na Akademii w Leningradzie, półroczna Ania i praca w Instytucie Hematologii sześć dni w tygodniu od godziny 8 do 15. Ciągły niepokój, że jeśli coś się zacznie, to Lolek wyląduje tam, gdzie już był – w łagrze. Kontakt mieliśmy telefoniczny, raz w tygodniu. W domu nie było telefonu. Lolek zamawiał rozmowę na określony dzień, z przywołaniem. Poczta zawiadamiała mnie o terminie rozmowy. Wtedy szłam na główną pocztę przy ul. Nowogrodzkiej i czekałam. Rozmowy były kontrolowane, o czym się sama przekonałam. Lolek zapytał, co się dzieje, i ja coś nieostrożnie odpowiedziałam. Wtedy usłyszałam: pik, pik, pik i rozmowę przerwano, po chwili połączenie przywrócono, a ja usłyszałam głos Lolka i soczystą wiązankę przekleństw w języku rosyjskim. Lolek nie klął i nie używał wulgarnych słów. W bardzo wyjątkowych wypadkach robił to, ale tylko po rosyjsku. To słownictwo poznał w więzieniach i łagrach radzieckich. Jak widać, podsłuchy nie są niczym nowym, tylko można powiedzieć, że jaka łączność, taki podsłuch. Tamte były prymitywne, obecne są nieograniczone. Znowu pojawiają się niepokojące informacje (pochodzące chyba z Radia Wolna Europa), że wojska radzieckie ruszyły z miejsc postoju w Legnicy i Wałczu i kierują się na Warszawę, równocześnie jednostki Wojska Polskiego zaciskają pierścień otaczający Warszawę, a dywizja desantowa z Krakowa zapowiada marsz z odsieczą Warszawie. Strach ogarnia nas okrutny. Kończą się przepychanki na szczytach władzy partii. Odchodzi Ochab ze swoją ekipą, a władzę przejmuje Gomułka, który za czasów Bieruta siedział w więzieniu za nieprawomyślność (sprzeciwiał się siłowej kolektywizacji wsi). W różnych instytucjach zachodzą zmiany, największe chyba w wojsku, jak mówią, jako konsekwencja ruchów wojsk radzieckich. Odwołani zostają byli generałowie radzieccy zajmujący wysokie stanowiska w Wojsku Polskim, a także minister obrony i jego zastępcy. Wyjeżdżając do ZSRR, Rokossowski zabrał tylko bagaż osobisty, resztę rozdał współpracownikom lub zostawił w mieszkaniu. Popławski zabrał wszystko, zostawił gołe ściany, gdyby się dało, zabrałby pewnie i ściany. Takie były informacje z wiarygodnych środowisk wojskowych. Miejsce odwołanych generałów zajęli generałowie polscy związani z grupą partyzantów (nie mylić z moczarowcami). Byli to oficerowie, członkowie Polskiej Partii Robotniczej (w czasie okupacji) i Armii Ludowej, partyzantki związanej z PPR, m.in. Spychalski, Korczyński, Zarzycki, Duszyński, potem Rozłubirski.
Zostały również wprowadzone pewne ograniczenia dla wojskowych radzieckich stacjonujących na terenie Polski. Żołnierze mogli wychodzić z bazy tylko służbowo, w grupie i z dowódcą. Oficerowie, wychodząc do miasta niesłużbowo, mieli chodzić tylko w ubraniach cywilnych (żeby nie drażnić ludności). Jeżeli zobaczyło się na ulicy mężczyznę w ciemnym garniturze (granat lub brąz) i jasnopopielatych lub prawie żółtych butach, to wiadomo było, że to ruski, taka była u nich moda. Sprawę tych ograniczeń potwierdzali zarówno polscy oficerowie, jak i znajomi radzieccy. Taką właśnie Polskę zafundowali nam Amerykanie i Anglicy w przetargach ze Stalinem. Sami zaczęli odbudowywać potęgę Niemiec. My żyliśmy w obozie socjalistycznym, tylko, jak powtarzano, „w naszym baraku weselej”. Nie tylko weselej, ale inaczej. Nie udało się zlikwidować własności prywatnej w rolnictwie (do 50 hektarów), w ogrodnictwie, które zaopatrywało miasta, tylko nazywano tych ogrodników lekceważąco badylarzami. Pozostało prywatne rzemiosło i drobny handel – prywaciarze. Zachowała się prywatna praktyka lekarska, dentystyczna i adwokacka, biura architektów.
Oczywiście czyniono różne utrudnienia, które realizowali posłuszni urzędnicy. Czy dziś nie robią tego samego? Pęczniejąca rzesza urzędników w każdym czasie stara się uzasadnić sens swego istnienia.
U nas powoli się uspokaja, ale dochodzą wiadomości o krwawych zamieszkach na Węgrzech. Czy jest to walka z władzą, czy o władzę? Pewnie jedno i drugie. Październik się skończył, ale pozostały po nim trwałe ślady. Pierwszego listopada, jak każdego roku, poszłam na Cmentarz Wojskowy, na groby przyjaciół. Szłam od grobu Adama Korty na grób Tadeusza Monasterskiego. Minęłam kwaterę żołnierzy pierwszej dywizji. Po drugiej stronie zaczynały się groby powstańców warszawskich. Przed tą kwaterą było zagłębienie terenu, tworzące dolinkę, porośnięte trawą. Zobaczyłam, że w tej dolince świecą się świeczki i leży duży arkusz białego kartonu z napisem (może zacytuję niedokładnie): „Miejsce pamięci Polaków zamordowanych w Katyniu”. Zapaliłam świecę, o Katyniu wiedziałam od 1943 r. Karton z napisem ktoś zabrał, ale świece się paliły. Ktoś nazwał ten teren „Dolinką Katyńską” i nazwa ta przetrwała w przekazie ustnym, bez uchwał, napisów i transparentów. Okazuje się, że przekaz ustny jest najtrwalszy, nie da się zniszczyć. Przez następnych prawie 30 lat, każdego roku, pierwszego listopada zapalano w tym miejscu znicze. Przekazywano informacje o tym miejscu osobom po raz pierwszy odwiedzającym cmentarz oraz naszym dorastającym dzieciom. W latach 70. pojawiły się na drzewach przy dolince biało-czerwone wstążki. Zrobił to znowu „ktoś” i nikt nie odważył się tego niszczyć. Zarówno oficjalne, jak i nieoficjalne informacje o sytuacji na Węgrzech są pesymistyczne. Węgrzy wzajemnie się mordują. Jest wielu zabitych i rannych. Przeciętny Polak nie wie, o co chodzi, czasem słyszy się słowo „kontrrewolucja”. Zachodzą zmiany na szczytach władzy. Nowym premierem Węgier zostaje Imre Nogy, nam to nic nie mówi. Radio i prasa podają, że Nogy zwrócił się w apelu radiowym do bratnich krajów o pomoc dla rannych. Mówił, że potrzebna jest krew i leki. Według tego, co pamiętam, na apel odpowiedziały tylko władze Polski i Szwajcarii. Zapadła decyzja, że Polska udzieli pomocy możliwie szybko. Żeby ocenić wysiłek, jaki został włożony w tę akcję, trzeba przynajmniej w zarysie znać organizację instytucji i służb, które miały tę pomoc realizować. Wszystkie podlegały Ministerstwu Zdrowia. Dużą rolę odegrały również łączność telefoniczna i lotnictwo cywilne (PLL „Lot”). Krwiodawstwo w tym okresie zorganizowane było w sposób następujący: w każdym z 17 województw była wojewódzka stacja krwiodawstwa. W czterech była stacja dodatkowa: w województwie poznańskim – w Kaliszu, we wrocławskim – w Wałbrzychu, w rzeszowskim – w Przemyślu i w kieleckim – w Radomiu. Stacja krwiodawstwa podlegała organizacyjnie i finansowo lekarzowi wojewódzkiemu. Nadzór merytoryczny nad wszystkimi stacjami sprawował Instytut Hematologii w Warszawie. Instytut miał trzy kliniki, zakłady badawcze, dział krwiodawstwa, który praktycznie był stacją krwiodawstwa. Ponadto istniał kilkuosobowy dział metodyczno-organizacyjny (czworo lekarzy w wieku 26-28 lat, bardzo doświadczona urzędniczka i maszynistka). W dziale tym skupiały się wszystkie informacje dotyczące Służby Krwi, poszczególnych stacji i ich produkcji.
Krwiodawstwo oparte było na stałych, płatnych krwiodawcach. Dawca zarejestrowany był w stacji odpowiedniej dla miejsca zameldowania. Oddawał krew co trzy miesiące, w razie potrzeby mógł być wezwany do stacji na oddanie krwi. Przed każdym oddaniem krwi był poddawany badaniom laboratoryjnym (morfologii i OB) oraz badaniom lekarskim. Lekarz stwierdzał, że może oddać krew. Po oddaniu krwi dawca otrzymywał pieniądze (nie pamiętam kwoty) oraz obiad lub bon na obiad. Krew pobierana była do szklanych butelek o pojemności 250 ml. W butelce było 50 ml płynu konserwującego. Jednorazowo pobierano 400 ml krwi od dawcy.
W użyciu była też pewna ilość małych butelek, mieszczących 125 ml, zwanych przez nas szczeniakami. Do tych butelek pobierano krew ma potrzeby oddziałów dziecięcych. Butelki zamykane były gumowym korkiem i metalową nakrętką. Ten system pozyskiwania krwi pozwalał na zaspokojenie potrzeb szpitali oraz utworzenie pewnej rezerwy suchego osocza do rezerw państwowych będących w dyspozycji premiera. Żeby uzyskać krew na pomoc dla Węgrów, trzeba było zastosować inny sposób jej pozyskiwania oraz zlikwidować bariery, które mogły temu przeszkodzić. Ze strony Ministerstwa Zdrowia sprawę prowadził Departament Wojskowy.

opracowała Ewa Dobrowolska
Cdn.

Archiwum