29 marca 2022

W cieniu wojny

W miejsce odchodzącej ostatniej fali pandemii pojawiła się w Polsce fala uchodźców. A wraz z nią ostrzeżenie, że dla ochrony zdrowia mogą nadejść jeszcze cięższe czasy.

Paweł Walewski

Na polsko-ukraińskiej granicy stawili się tłumnie zagraniczni reporterzy nie tylko relacjonujący pomoc humanitarną, którą niosły uchodźcom polskie organizacje pozarządowe, ale też tacy, których zainteresowały inne konsekwencje napływu ludności z Ukrainy. Zadzwoniła do mnie po wizycie w Przemyślu dziennikarka szwedzka z pytaniem, jak polska ochrona zdrowia wytrzyma napór pacjentów ukraińskich i czy, wychodząc z pandemii COVID-19, jest już na tyle „odrestaurowana”, by zająć się leczeniem dodatkowych co najmniej 2 mln ludzi?

Można było w odpowiedzi zacytować jej wypowiedź naszego ministra, który w wywiadzie dla „Faktu” 15 marca stwierdził, że „procedury są już przećwiczone”, bo „pandemia przygotowała nas do zarządzania kryzysowego, z jakim mamy do czynienia przy napływie pacjentów z ogarniętej wojną Ukrainy”. Zarezerwowano dla nich 13 tys. miejsc w 120 szpitalach w różnych regionach Polski, a przecież podczas trzeciej i czwartej fali pandemii trzeba było zapewnić 30 tys. łóżek tylko dla zakażonych. Nie należy też spodziewać się, że wszyscy uchodźcy będą musieli trafić do szpitali.

Zamiast jednak odsyłać szwedzką korespondentkę medyczną do Ministerstwa Zdrowia, które pewnie zasypałoby ją optymistycznymi wskaźnikami, przekazałem relację znajomej, która właśnie zapisała swoją matkę w województwie świętokrzyskim na wizytę u specjalisty za dwa miesiące (wcześniejszych terminów brak). Ale na drzwiach przychodni widniała informacja, że obywatele Ukrainy będą przyjmowani poza kolejnością. Za jakiś czas tego rodzaju komunikaty wywołają zrozumiałe napięcia wśród pacjentów, bo nie ma w systemie ochrony zdrowia tylu ludzi do pracy, by udźwignęli kolejny kryzys. Serca możemy mieć otwarte dla sąsiadów, których brutalna zawierucha wojenna wygnała z domów i zabrała im wszystko, co mieli, ale obawiam się, że najważniejszą rzeczą jest teraz przygotować polskie społeczeństwo do niesienia długodystansowej pomocy – także medycznej, która może skutkować czasowym ograniczeniem dostępu do leczenia.

Prezes NFZ Filip Nowak zapewnił wprawdzie, że na objęciu ukraińskich obywateli szeroką opieką nie ucierpi żaden polski pacjent, ale to nakłada przede wszystkim na kadry medyczne dodatkowe obowiązki, którym nie będzie łatwo sprostać w przypadku podwojonej liczby chorych. Pieniądze pewnie się znajdą (zwłaszcza że specustawa o pomocy obywatelom Ukrainy w związku z konfliktem zbrojnym daje gwarancję finansowania z budżetu państwa), ale tu chodzi o praktyczne rozwiązania umożliwiające diagnostykę i leczenie dodatkowej rzeszy ludzi. Będą jej oczekiwać, kiedy zadomowią się w Polsce na dłużej, a ich potrzeby zdrowotne – wywołane wojną, wielotygodniową przerwą w leczeniu chorób przewlekłych czy wreszcie niskim poziomem dotychczasowej opieki medycznej w ich rodzinnym kraju – okażą się zapewne spore.

Polski system ochrony zdrowia, który trzeszczał w szwach przed pandemią i uginał się pod jej ciężarem przez ostatnie dwa lata, teraz będzie musiał sprostać jeszcze jednemu wyzwaniu. A kto wie, czy COVID-19, który nasze władze uznały w połowie lutego za przemijający już problem, nie wywoła kolejnej fali zakażeń. Równo miesiąc po zapowiedzi Adama Niedzielskiego odwołania wszelkich restrykcji tuż za naszą zachodnią granicą znów gwałtownie zaczęła narastać liczba nowych zachorowań. Choć trudno mówić w tym kontekście o szczęściu, omikron zdążył zakazić w Ukrainie przed wojną taką masę ludzi, że nawet przy bardzo niskim poziomie zaszczepienia drugą i trzecią dawką (według oficjalnej statystyki to odpowiednio 35 i 2 proc.) eksperci spodziewają się uzyskania w populacji ukraińskiej odporności zbiorowej. Tym można tłumaczyć fakt, że nie wystąpiły masowe zachorowania w centrach przesiadkowych na terenie Polski, bo przecież przesiedleńcy stłoczeni w niehigienicznych warunkach byliby żyznym gruntem dla koronawirusa.

Ale exodus ludności, która musiała uciekać przed rosyjską inwazją, wyparł pandemię z jej umysłów. Może więc, gdyby przykładnie testowano uchodźców na polskiej granicy i w masowych noclegowniach, w których znajdowało schronienie po kilka tysięcy osób, okazałoby się, że pandemia wcale nie ustąpiła? Chaos wojny z całą pewnością uniemożliwił kontrolę jej postępów. Dystans społeczny stał się luksusem niemożliwym do osiągnięcia, w tłumie było widać jedynie pojedyncze osoby w maskach. Nawet polscy wolontariusze nie pamiętali o tej ochronie, chodzili z maseczkami najczęściej na brodzie. Lekarzom i ratownikom medycznym polecono obserwować objawy kliniczne, bez zawracania sobie głowy badaniami laboratoryjnymi. A zdaniem niektórych ekspertów testowanie powinno być oferowane w miejscach recepcyjnych, czyli najlepiej już w punktach granicznych i na dworcach, skąd można by wyławiać zakażonych i kierować ich na kilka dni do izolatoriów. Władze o takich rozwiązaniach jednak nie pomyślały. Znów całą odpowiedzialność zrzucono na barki ludzi bezpośrednio zaangażowanych w niesienie pomocy.

Zdecydowano się natomiast przeprowadzać testy covidowe u uchodźców kierowanych do szpitali (i przy okazji wyszło na jaw, że co trzeci był zakażony), jakby miały one jedynie funkcję przesiewową i w zależności od wyniku były podstawą dalszego postępowania z chorym. W myśl zasady: leczymy bez COVIDU, z COVIDEM odsyłamy na oddział zakaźny. Czas najwyższy zmienić to podejście i zaakceptować fakt, że dodatni wynik testu PCR nie jest równoznaczny z zakaźnością ani nie stanowi powodu skreślenia pacjenta z listy przygotowywanych do jakiegoś zabiegu. Lekarze zakaźnicy od lat stosują zasadę, że każdy pacjent może być źródłem zakażenia dla personelu i innych chorych. Trzeba więc nauczyć się przed tym zabezpieczać, a nie stosować jako alibi do odmawiania pomocy.

Jeszcze inną kwestią pozostaje zaszczepienie dorosłych i dzieci, które w Polsce mogą liczyć na dużo szerszą ofertę szczepień. W przypadku SARS-CoV-2 obowiązku takiego pewnie nie będzie, ale szczepienia przeciw najpoważniejszym chorobom zakaźnym przebywających w Polsce dłużej niż trzy miesiące będą konieczne (tak wynika z obowiązującego u nas prawa). Ciekawe, czy wszyscy się na to zdecydują i jak nasze służby sanitarne będą kontrolowały tę populację? Większość uciekła przed bombardowaniami bez żadnych dokumentów, a ustne deklaracje nie zawsze pokrywają się z rzeczywistością (polscy rodzice też często nie pamiętają, przeciwko którym chorobom ich dzieci były szczepione). Pozostaje też otwarte pytanie o rozliczenia z lekarzami POZ za wykonane szczepienia. Same zapewnienia ministra i prezesa NFZ nie przezwyciężą wątpliwości lekarzy rodzinnych, czy bez stosownych rozporządzeń i wytycznych za jednorazowe porady (poza nagłymi zachorowaniami) otrzymają z funduszu refundację.

To wszystko nie znaczy, że nie można sobie poradzić z wymienionymi problemami ani że muszą one obudzić w naszym społeczeństwie antyuchodźcze fobie. Przeciwnie, trzeba zrobić wszystko, aby sytuacja Ukraińców, którzy zostali zmuszeni w Polsce szukać schronienia, była jak najlepsza i dać im gwarancje bezpieczeństwa zdrowotnego, aby nie czuli się obywatelami drugiej kategorii. Wiele placówek i prywatnych firm medycznych błyskawicznie zmobilizowało się do pomocy, lekarze niemal wszystkich specjalności pospieszyli z ofertą leczenia (nie tylko w nagłośnionych w mediach przypadkach dzieci chorych na nowotwory). Chodziłoby jeszcze o to, aby nie były to jedynie oddolne inicjatywy ani pospolite ruszenie, w rodzaju Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Nasze państwo ma przecież rząd, który niech nie zajmuje się tylko propagandą.

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum