1 marca 2021

Nie ma cudów

W polskim systemie ochrony zdrowia brakuje kilkudziesięciu tysięcy lekarzy. Rocznie studia medyczne rozpoczyna niespełna 10 tys. studentów. Duża liczba medyków jest w wieku emerytalnym, a uczelnie zwiększają przyjęcia przede wszystkim na studia w języku angielskim. Można się więc domyślać, że ich absolwenci będą szukać pracy na innym niż polski rynku. Zapełnianie luki kadrowej w taki sposób zajmie wieczność. Ale czy da się ten proces znacząco przyspieszyć?

Wyobraźmy sobie, że rząd nagle rzuca wszystko, by ratować ochronę zdrowia. Środki z kasy państwa płyną szerokim strumieniem, a jednym z celów jest zapełnienie luki kadrowej wśród lekarzy. Władze dają sobie na to 11 lat, czyli tyle, ile w najbardziej optymistycznym wariancie zajmuje szkolenie lekarza od studiów przez staż po rezydenturę. Koncepcja być może absurdalna, ale przecież system ochrony zdrowia pełen jest absurdów…

Studenci

Spróbujmy w ramach eksperymentu myślowego sprawdzić, z jakimi barierami twórcy takiej reformy musieliby się zmierzyć. Według obliczeń Naczelnej Izby Lekarskiej z 2019 r. w Polsce brakuje 68 tys. lekarzy. W bieżącym roku akademickim limit przyjęć na studia medyczne na kierunku lekarskim i lekarsko-dentystycznym wyniósł 9717. Oznacza to, że gdybyśmy chcieli w ciągu jednego cyklu szkoleniowego zlikwidować całą lukę, na uczelnie medyczne w danym roku należałoby przyjąć siedem razy więcej studentów.

Prawdopodobnie znalazłoby się tylu zainteresowanych. Do rekrutacji na kierunki lekarskie maturzyści zgłaszają się masowo. Na jedno miejsce z reguły przypada więcej niż 10 chętnych. Pierwszy problem wynika z faktu, że w przypadku nagłego zwiększenia liczby oferowanych indeksów uniwersytety będą miały ograniczoną możliwość przeprowadzania selekcji. Do zawodu lekarza powinni w końcu trafiać najlepsi z najlepszych, by pacjent bez lęku powierzał im swoje zdrowie i życie.

Jeśli jednak taką pozytywną selekcję udałoby się przeprowadzić, studentów należałoby gdzieś pomieścić. Kampusy uczelniane nie są z gumy. Od wielu lat były dostosowane do określonej liczby studentów, trudno więc zmieścić w nich nagle siedem razy więcej osób. Teoretycznie możliwe jest oczywiście, że rządzący stworzą kampusy tymczasowe (jak w czasie epidemii szpitale). Przy niemal nieograniczonym budżecie pewnie by się to udało.

Jeśli już przyjmiemy studentów i stworzymy infrastrukturę do ich szkolenia, będziemy potrzebować kogoś, kto by ich uczył. Efektywny proces szkolenia wymaga odpowiednio licznej kadry naukowej. Nie ma szansy, by obecni pracownicy uczelni medycznych szkolili siedem razy więcej osób i nie obniżył się poziom tego szkolenia. Gdy zwiększa się liczbę studentów, potrzebna jest proporcjonalnie wyższa liczba wykładowców – lekarzy. – Liczba wykładowców prezentujących wymagany poziom merytoryczny jest ograniczona. Wprawdzie w ostatnich latach otwierane są nowe uczelnie kształcące na kierunkach medycznych, ale śmiem twierdzić, że na niektórych poziom nauczania budzi poważne wątpliwości. Brakuje im odpowiedniej kadry. Jasne, możemy „produkować” absolwentów, ale czy oni poradzą sobie w pracy? Poza tym kadry naukowe nawet na renomowanych uczelniach są na skraju wydolności. Przecież muszą prowadzić regularną działalność kliniczną, nie jest im łatwo godzić ją z pracą naukową – przekonuje prof. dr hab. n. med. Brygida Kwiatkowska, zastępca dyrektora ds. klinicznych Narodowego Instytutu Geriatrii, Reumatologii i Rehabilitacji.

Stażyści i rezydenci

Przyjmijmy jednak, że po sześciu latach od wprowadzenia naszej reformy uczelnie medyczne opuszcza siedem razy więcej studentów, którzy planują staż. Pojawia się kolejny problem: kto tych stażystów w szpitalach będzie szkolił. – W województwie mazowieckim – czyli na terenie działania naszej izby – doszliśmy do granicy możliwości racjonalnego kształcenia w ramach stażu podyplomowego. Oczywiście, można podnieść liczbę miejsc stażowych do 100 w każdym szpitalu powiatowym, tylko nie ma to większego sensu, bo wiąże się ze spadkiem jakości kształcenia. Dlatego w naszym okręgu nie widzę szans na znaczące zwiększenie liczby miejsc stażowych – wyjaśnia Maciej Nowak, członek ORL w Warszawie i przewodniczący Komisji ds. Stażu Podyplomowego.

W skali kraju możemy postarać się o istotne zwiększenie liczby szkolących się lekarzy, ale z pewnością nie siedmiokrotne. Skoro na terenie działania Okręgowej Izby Lekarskiej w Warszawie (tradycyjnie najchętniej wybieranej przez stażystów) placówki ochrony zdrowia uprawnione do prowadzenia stażu właściwie już wyczerpały limity, przyjrzyjmy się, jak jest w innych województwach. Otóż np. w świętokrzyskim na 169 miejsc stażowych dla lekarzy w 2020 r. wykorzystanych zostało 45, a na 53 miejsca lekarsko-dentystyczne tylko 8. Na Lubelszczyźnie z 534 miejsc stażowych (obu typów) zapełnionych zostało 329. W Zachodniopomorskiem stosunek ten wynosi 615 do 373. Podobny trend zanotowano w innych regionach. Zatem liczbę stażystów udałoby się zwiększyć chociaż o kilkadziesiąt procent, ale pod warunkiem, że będą chcieli się szkolić we wszystkich województwach.

– Nie widzę innej możliwości niż zachęty finansowe. Zachęty zawodowe, m.in. większa samodzielność w małym ośrodku niż w wielkim, jakim jest szpital uniwersytecki, stosowane są już teraz i, jak widać, nie wystarczają – mówi Maciej Nowak.

Brak kadry szkolącej adeptów sztuki medycznej w szpitalach dotyczy nie tylko stażystów, ale także rezydentów. Pomińmy fakt, że miejsca na specjalizacjach nie są wykorzystywane, bo w naszym idealnym scenariuszu rządzący pomyśleli o zachętach finansowych dla przyszłych chirurgów, lekarzy rodzinnych i przedstawicieli innych specjalizacji deficytowych. – Jeden specjalista może szkolić trzy osoby. Zwiększenie limitu ma miejsce w wyjątkowych sytuacjach – podkreśla prof. Brygida Kwiatkowska. Odejście od tej reguły wpłynęłoby na drastyczne pogorszenie się jakości nauki. Siedmiokrotny wzrost liczby rezydentów trzeba więc włożyć między bajki. Ale i w tej dziedzinie są pewne rezerwy, które można wykorzystać.

– Ważną kwestią jest zapewnienie płynności przepływu specjalizujących się lekarzy. Ostatnio kilku naszych rezydentów zdało egzaminy specjalizacyjne i może się okazać, że nie będzie miał kto przyjść na ich miejsce. Decydenci powinni podjąć działania, by takim sytuacjom zapobiec ­– uważa nasza rozmówczyni.

Ewolucja, a nie rewolucja

Właściwie na każdym etapie kształcenia brakuje lekarzy, którzy mogliby dzielić się swoją wiedzą i doświadczeniem. Okazuje się, że właśnie ta luka kadrowa w systemie uniemożliwia szybką poprawę sytuacji personalnej w ochronie zdrowia. Polskie władze chyba nigdy nie zaprzątały sobie głowy przyszłością opieki zdrowotnej, więc także tej nieoczekiwanej konsekwencji spychania na plan dalszy kwestii zdrowia Polaków nikt z polityków nie przewidział. I nawet gdyby nagle pojawił się cudotwórca, który jak z rękawa wyciągnąłby miliardy złotych, miałby związane ręce. Brak lekarzy to błędne koło, w które wpędziły nas dekady zaniedbań. Naprawa to proces powolny, wiele dziesięcioleci zajmie wychodzenie z kryzysu kadrowego. I nie da się tego zrobić inaczej, niż poprawiając sytuację lekarzy (nie tylko finansową). – Przede wszystkim należy zmienić warunki wykonywania zawodu – odciążyć lekarzy od biurokracji i najróżniejszych drobnych zadań, które scedować można np. na sekretarki i asystentów medycznych. Poza tym trzeba przenieść systemowo ciężar zajmowania się pacjentami z opieki szpitalnej na ambulatoryjną – uważa Maciej Nowak.

Michał Niepytalski

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum