28 czerwca 2015

Nafciarze

Artur Dziak

Wkrótce po przyjeździe do Trypolisu zostaję zidentyfikowany jako specjalista medycyny sportowej, więc natychmiast mnie zatrudniają w Libijskim Komitecie Olimpijskim. Sytuacja zmienia się diametralnie, gdyż nie tylko mam dodatkowe pieniądze, ale też co jakiś czas wyrywam się na świat, co pozwala mi „kolorowo” przerywać ogłupiającą nudę pobytu w Libii. Ponieważ nafciarze siedzą na pieniądzach, wyjazdy z reprezentacją Libii to nie lada przeżycie, bo oznaczają pobyty w drogich hotelach, jadanie w wytwornych restauracjach i korzystanie z eleganckich limuzyn. Jednym słowem przepyszne uczucie bycia bogaczem. Prawdę mówiąc, nie dostaję ani złamanego dolara do ręki, ale mocodawcy z przyklejonym na stałe obłudnym uśmiechem płacą wszystkie moje rachunki. A przyznam się, że dla odreagowania po Libii w ekskluzywnych hotelach i restauracjach świata poddaję się prawdziwemu amokowi i każę sobie podawać wszystko to, czego w Libii zakazuje muzułmańska religia! Najczęściej trzymamy się blisko z Bradleyem, angielskim trenerem futbolu, i zajmujemy inny niż reprezentacja stolik, by nie drażnić reszty tym, co pijemy i jemy. Najbardziej rajcuje mnie okazywana na każdym kroku czołobitność hotelarzy i kelnerów, którzy prześcigają się w spełnianiu mych życzeń. Boże, jak dobrze być bogaczem!
Nic też dziwnego, że z czasem prawdziwie utożsamiam się z „moimi”.
Kiedy maszerujemy po stadionie w Algierze, na otwarciu igrzysk panafrykańskich, a prawie 100 tys. ludzi wstaje i, z wdzięczności za otrzymywane od Kaddafiego setki milionów dolarów, skanduje „Libia, Libia, Libia”, rozdaję uśmiechy i macham ręką, jak gdyby to mnie dziękowano. Podczas pobytu w Abisynii przed Hiltonem czekają na nas dwa mercedesy, którymi zwiedzamy z Bradleyem stolicę i okolice. Któregoś dnia, późnym popołudniem, wracamy do hotelu, mijając niewielkie skwerki na przedmieściach Addis Abeby. Moje zdziwienie wywołuje widok leżących na trawnikach w pełnym słońcu prawie nagich młodych chłopców i mężczyzn. – O co tu chodzi? – pytam towarzyszącego nam przewodnika. – Nigdy nie widziałem w Afryce opalających się Murzynów! – Oni się nie opalają, tylko dogorywają – wyjaśnia przewodnik. – To są biedacy z interioru, których zwabiły światła wielkiego miasta. Oni myśleli, że w Addis Abebie znajdą pracę i jedzenie. W nocy przyjadą ciężarówki i ich wywiozą.
Pewnego razu otrzymuję zaproszenie do wyjazdu z reprezentacją na mityng, gdzieś w pobliżu granicy z Czadem i Sudanem. Naturalnie nawet nie przychodzi mi na myśl, że w tamtych rejonach od dziesiątków lat trwają walki, wojenna pożoga przemieszcza się nieprzerwanie z miejsca na miejsce i na dobre od dawna nie wiadomo, gdzie są granice państwowe. Zaproszenie przyjmuję więc z ochotą, szczególnie że od paru tygodni nigdzie nie wyjeżdżałem, a poza wielką Pustynią Libijską jeszcze nie byłem. Do dyspozycji dostajemy wojskowego boeinga. Dopiero we wnętrzu samolotu orientujemy się w spartańskich warunkach podróży, gdyż siedzieć można tylko jak spadochroniarze, na ławeczkach pod ścianami. Kiedy mija gorączka startu, czuję, że coś mnie pod siedzeniem uwiera. Siedzę na karabinie maszynowym! Nie ma rady, trzeba podróż wytrzymać, tylko po cholerę nam na meczu karabiny maszynowe? Lecimy już dobrych parę godzin i podróż się stanowczo przedłuża. Późną nocą robimy kolejne podejście do lądowania, co związane jest z wyjątkową mnogością raptownie przemieszczających się świateł jakiegoś, sądzę, wielkiego miasta. Kiedy w końcu zawadiacko lądujemy, przekonujemy się, że to nie wielkie, rozświetlone miasto, tylko wybuchy pocisków moździerzy! Do dzisiaj nie wiem, gdzie byliśmy, i kto do kogo strzelał. Z meczu nici i jak tylko się dało, wyrwaliśmy z powrotem. Opuszczamy szybko samolot, by znaleźć się jak najdalej od tej benzynowej bomby i umożliwić wyładowanie przywiezionego sprzętu oraz zrobić miejsce dla zabieranych rannych. Po pewnym czasie orientuję się, że ranni są wybierani na płycie lotniska ruchami konika szachowego, więc pytam masażystę reprezentacji, o co chodzi?
– Jak to, o co? Mamy zabrać naszych, a nie Kubańczyków.
– A co z nimi?
– Dostaną po granacie i tyle – odpowiada Radź.
Historia lubi się powtarzać. Przypomina mi się, że tak samo postępowano z rannymi w Wietnamie, gdyż – wbrew heroicznym obrazkom z Hollywood – ewakuacja ciężko rannych najczęściej była niemożliwa. Aby oddział mógł w dżungli odskoczyć od nacierającego przeciwnika, każdemu rannemu dawano po granacie. Zazwyczaj granat był już odbezpieczony. Chodziło o to, by ranni nie konali w męce, rozrywani nocą przez dzikie zwierzęta czy torturowani przez wroga. Był to o wiele lepszy i bardziej „humanitarny” sposób, niż wkładanie rannemu do ręki zarepetowanego pistoletu, jak robili Francuzi. Tracący siły ranny często nie zdołał pociągnąć za spust lub po prostu nie trafiał, gdzie trzeba – w serce lub w głowę.
W Libii powodziło mi się wspaniale. Dużo wolnego czasu i samochód pozwalały na codzienne wyjazdy nad morze, na jedne z najpiękniejszych plaż świata. Nieprzebrane pieniądze, jakie Libia czerpała z ropy naftowej, powodowały, że kraj ten w najmniejszym stopniu nie był zainteresowany turystyką. W efekcie libijskie plaże, naturalnie te oddalone od dużych miast, były najpiękniejsze, gdyż istniały w takim stanie, w jakim stworzył je Stwórca. Nigdzie nie spotkałem już takich plaż, różnokolorowego morza, palm schodzących do wody i wynurzających się z morza skał. A mimo to, wiele razy, umęczony słoną wodą i piaskiem, modliłem się, by jak najszybciej wrócić do Polski, pojechać nad ukochane Wigry, popływać w tym najczystszym z jezior, po czym walnąć się twarzą w pachnącą trawę. – I Boża Matka cię wysłuchała – powiedziała po mym powrocie matka, która mocno przeżywała każdą rozłąkę. – Niech ci się zawsze od teraz mój synu śni łąka w maju, po której stąpają młode dziewczyny i kłusują źrebięta.

Archiwum