12 czerwca 2010

Polskie ZOO-zy: Puszczyk

Lekarzy piszących jest bardzo wielu. Najwięcej piszących recepty i wypełniających formularze. Ale nie tylko.
Lekarzami byli: Tadeusz Boy-Żeleński i Stanisław Lem, Francois Rabelais i Antoni Czechow, Axel Munthe i Somerset Maugham. O ile wiem, żaden z nich nie był jeszcze kompozytorem. Można zatem powiedzieć, iż Jerzy Woy-Wojciechowski znakomicie wpisuje sie w tę wielką tradycję lekarzy literatów, a nawet ją przekracza.
Należąc do ludzi aktywnych, nigdy nie mieścił się w jednej szufladce, choćby była nią czcigodna ortopedia lub niepokojąco brzmiąca medycyna nuklearna.
Podobnie jest z twórczością literacką. Nasz play-Woy równie doskonale czuje się, pisząc teksty piosenek, felietony zawierające żartobliwą poradę, jak i obrazki z życia, dzięki którym może przybliżyć czytelnikowi doskonale znany sobie świat lekarzy i pacjentów, nocnych dyżurów i walki o ludzkie życie, wielkich dramatów a także zwyczajnych śmiesznostek.
Pomysł, aby motywem jego najnowszych opowiastek stały się zwierzęta, mile dźwięczy w uszach jego przyjaciela, tekściarza i dyrektora Polskiego ZOO.

Marcin Wolski

Jerzy Woy-Wojciechowski

Dyżurów w pogotowiu ratunkowym zawsze się bałem. Tym razem miałem oparcie w wiecznie dowcipkującym, lecz znakomitym „urazowcu”, docencie Białkowskim, który z racji podobieństwa do diabolicznego Paganiniego, nazywany był przez nas Mefisto.
– Czarniawy on jakiś taki i powinien się nazywać Murzynowski – zauważyła pielęgniarka Mortadela. Nikt z nas nie wiedział jak się naprawdę nazywa. Na imię miała Krystyna, lecz jej stałe okrzyki w czasie posiłków, w rodzaju: „wolę mortadelę od szynki”, sprawiły, że na zawsze przylgnęło do niej miano tej wędliny – „lepszej od szynki”. Zresztą, sama wyglądała jak mortadela, a co najmniej jak róg obfitości.
Około drugiej w nocy zaczęło się. Najpierw gipsiarka Magda wyczuła raczej niż usłyszała dźwięk nadjeżdżającej karetki. Po chwili noszowi, wśród nieopisanego rwetesu, wnieśli biegiem nosze, które w całości wypełniał tęgi mężczyzna w strzępach zakrwawionej koszuli.
– Mareczek jezdem, charakterny chłop, no nie? – zarechotał pijanym barytonem.
– Ale się pochlastałeś – zauważyła Mortadela, w czasie gdy docent Białkowski poprzez pokrwawione gałgany usiłował dotrzeć do jego brzucha. Po chwili Mareczek leżał na stole opatrunkowym w samych „dynamówkach”. Cały brzuch był pokiereszowany siedmioma poprzecznymi cięciami. W dole brzucha było widać wychodzące jelito.
– Po co ci to było człowieku? – dociekała Mortadela falując litościwie tłustymi kształtami.
– A co, będą mi szpanować? To się pochlastałem. Brzytewką. A co? – odpowiedział wesoło i hardo Mareczek.
– Podłączyć kroplówkę. Pobrać krew na grupę. Podstawowe badania. Przygotować operacyjną, szybko! – ordynował Białkowski-Mefisto. Jego surowa, ciemna twarz, to wydawała się natchniona jak u węgierskiego Cygana grającego na skrzypcach, to zmieniała się w ciemną chmurę gradową. Mówił przyciszonym głosem, bo każdy znał swoje miejsce i wszyscy poruszali się jak w zegarku.
Chociaż… znacznie, znacznie głośniej. Wszystko szło sprawnie, dopóki nie przywieźli kobiety. Wtedy opatrunkowa w pogotowiu zaczęła przypominać salę dworcową w czasie bombardowania.
– Kolega zobaczy, co to za prezent? – zwrócił się do mnie Mefisto.
– Szybko, tutaj. Za tym parawanem jest drugi stół. Przenieście ją – zwróciłem się do pogotowiarzy. – Sterylny zestaw do opatrunku. Na co czekacie? Siostro Mortade… – przepraszam – pani Krysiu, proszę pobrać krew do badań.
Starałem się działać spokojnie. Nerwowość, która mi towarzyszyła na początku dyżuru, ustąpiła bez śladu.
Za parawanem oddzielającym dwa stoły opatrunkowe królował Mefisto. Jego spokojny głos przerywał co chwila pijany rechot Mareczka. Zbliżył się sanitariusz, prosząc o pisemne potwierdzenie przejęcia pacjentki.
– Pobili się o nią. To kurewka. Nazywają ją „Puszczyk”.
Ta nazwa nie pochodzi od sowy, ale od puszczania – wyjaśniał sanitariusz, gdy oglądałem Puszczyka.
– Dwie cięte rany. Chyba nóż. Na klatce piersiowej krwawienie opanowaliśmy. Na twarzy niestety nie. Za nic nie pozwala nam zdjąć z głowy chusteczki – wyjaśniał lekarz pogotowia, który przywiózł Puszczyka.
– To do następnego… – pożegnała nas ekipa karetki.
– Do następnego.
Trochę się uspokoiło i mogłem z większą uwagą zająć się badaniem pacjentki. Od ucha przez cały lewy policzek biegła cięta, obficie krwawiąca rana. Opatrunek poniżej lewego obojczyka był przesiąknięty krwią. Po jego zdjęciu zobaczyłem rozległą, ale płytka ranę.
– Nóż? – spytałem.
– Tak, ale dlatego, że był pijany. Na trzeźwo by nigdy nic takiego nie zrobił – odpowiedziała Puszczyk. Jej młoda twarz była przedwcześnie postarzała. Pacjentka pozwoliła mi obejrzeć całe ciało; jedynie próba zdjęcia nakrycia głowy napotykała jej wyraźny sprzeciw. Ceglasto-wiśniowa chustka przylegała ciasno do czaszki, jedynie na czoło wymykały się spod niej dwa ciemne kosmyki.
– Muszę panią całą obejrzeć. To mój obowiązek. Może ma pani jakąś ranę na głowie, muszę zobaczyć.
– Niech pan zostawi! Są tylko te dwie rany. Reszta w porządku.
W tym momencie zza parawanu dobiegł głos Mareczka.
– Kogo ja słyszę, czy to nie mój Puszczyk ulubiony? Hej! Słyszysz mnie? Tu Mareczek. Z Mokotowa.
– Tak, to ja – odpowiedziała Puszczyk.
– Co cię tu przyturlało? Ja to się przynajmniej chlasnąłem. Teraz widać, że nie jezdem zamknięty. No nie, doktorze?
– Puszczyk, chluśniesz ze mną malucha, jak łapiduch mnie poceruje? Do rana zdążym się ubzdryngolić.
– Cicho, Mareczek.
– Ale charakterny jestem chłopak, nie doktór? Puszczyk!
Z tej roboty, co ja lubię, a ty z niej żyjesz, dzisiaj nic nie będzie. Pochlastany jestem. Jeszcze bym ci flaki dał, zamiast flaka. Ha, ha… No, Puszczyk, co cię tu przygniotło? Kumplowi nie powiesz?
– Proszę o spokój, tu nie bazar – zwrócił uwagę „charakternemu Mareczkowi” Mefisto. O dziwo, poskutkowało. Mareczek jeszcze tylko zauważył półgłosem – bajzel, nie bazar – i wreszcie zamilkł. Puszczyk przestała się interesować wypowiedziami Mareczka i znów zwróciła uwagę na ekipę medyczną myjącą jej rany, oglądającą ze wszystkich stron i przygotowującą się do cerowania jej pociętej twarzy.
– Proszę zdjąć chustkę! – zwróciłem się ponownie do Puszczyka. – Musimy trochę ogolić włosy, tu przy lewym uchu. Niech pani nam nie utrudnia pracy – prosiłem.
– To dla pani dobra.
– Nie pozwolę – odpowiedziała krótko.
– Rosanna z siedmiu księżyców się znalazła – powiedziała gruba pielęgniarka. – Jak doktor prosi, to trzeba słuchać. To mówiąc Mortadela ściągnęła chorej jednym ruchem chustkę z głowy.
Puszczyk nie miała ani jednego włosa. Była gładko ogolona. Kosmyki wystające na czoło były tylko przyczepione dwiema spinkami do chustki.
– Nie ma czego się wstydzić. Nie takie cuda się tu widzi – powiedziała ugodowo Mortadela.
– To na milicji. Nie chciałam dać, to mnie ogolili. Dla zabawy. Teraz pokazać się nie można – żaliła się Puszczyk.
W progu ukazała się niechlujna postać windziarza.
– Proszą z izby o nazwisko tej pociachanej, bo nie mają – powiedział tak samo jak wyglądał, i oddalił się.
– Dowód ma pani? Musimy spisać – zażądała kategorycznie Magda gipsiarka.
– Nie, nie mam. Zgubiłam.
– Jak to nie ma. A tu, to co? Pies? – spytała Magda, zła, że nie może zapalić ulubionego sporta, tylko musi się użerać z pociachaną nożem prostytutką. Przy tych słowach wyciągnęła spod małej, ceratowej poduszeczki, na której leżała łysa głowa Puszczyka, krwistoczerwoną torebkę z dermy. – Tu muszą być dokumenty. Bez nich milicja nie dałaby ci zarobić – powiedziała wysypując zawartość na stolik. Magda chwyciła zniszczony dowód, z którego wyleciały na podłogę jakieś dokumenty.
– Puszyńska… Sabina… – odczytała Magda, przygotowując druki, które będę musiał wypełnić. Mortadela mimo pokaźnej tuszy schyliła się i podniosła jakieś fotografie z kamiennej posadzki. Przedstawiały dwoje dzieci. Dziewczynka wyglądała na sześć lat, chłopiec na cztery.
– To pani dzieci? – spytałem niepotrzebnie, bo podobieństwo małej do Rosanny, jak nazwała Puszczyka Mortadela było uderzające.
– A co pan myślisz, że ja tak dla przyjemności? To dla nich jestem Puszczykiem. Inaczej w życiu bym nie poszła na ulicę.
– Puszczyk. Jesteś tam. Wiozą mnie na zespawanie. Ha, ha… – znów się rozległ pijacki baryton Mareczka. – Jak wydobrzeję, to ci dogodzę. Charakterny jestem. Mareczek z Mokotowa…
Ostanie słowa dobiegły już bardzo przyciszone, bo zespół Mefisto wiózł Mareczka na salę operacyjną.
– No skończone. Będzie pani jak nowa. Szyłem plastycznie. Nie będzie znać – powiedziałem, zdejmując gumowe rękawiczki. Mortadela założyła opatrunek, a na łysą głowę całą chustkę z gazy. Wreszcie, sapiąc ze zmęczenia, usiadła na kozetce, zabierając się do jedzenia trzeciej kolacji. No, słusznie. Była przecież trzecia w nocy.
– Cholerna mortadela – powiedziała po chwili. – Człowiek ma taką pensję, że nie stać go na nic lepszego, tylko na takie gówno.
– Doskonale panią rozumiem – wtrąciła, włączając się nagle do rozmowy jak „kobieta z kobietą” Puszczyk.
– Takie kurewskie czasy…

Archiwum