9 maja 2003

Refleksje

Pierwsze słońce tego spóźnionego przedwiośnia zachęcało do powrotu z księgarni św. Wojciecha ulicami Starego Miasta. Na rogu Miodowej i Senatorskiej wszedłem w uroczą, wąską, łukiem wygiętą Kozią. Odżyły wspomnienia. Dawno tu nie byłem. W prawej oficynie przesmyku, którym można dojść do Moliera, ostatnia klatka to wejście do Zakładu Informacyjno-Wydawniczo-Kolportażowego Izby. Niesamowicie długa nazwa, a sympatyczne pomieszczenie.

– Tu podobno była siedziba Izby? Zadane mi pytanie stało się bodźcem. Muszę pisać wspomnienia. To zaledwie 13 lat, a już słyszę: podobno.
Skromny lokal na Koziej, gdy wszedłem doń po raz pierwszy, był opuszczoną, zaniedbaną przychodnią dentystyczną. Zdobył ją dla Komitetu Organizacyjnego Izb Lekarskich profesor Ryszard Jacek Żochowski. (W owym czasie wszystko się zdobywało ewentualnie „załatwiało”.) Profesor był przewodniczącym, a ja – wiceprzewodniczącym komitetu. Żochowski był również prezesem Warszawskiego Towarzystwa Lekarskiego, co nie znaczy: oddziału Polskiego Towarzystwa Lekarskiego. Czy istniała formalna zależność organizacyjna między tymi dwiema strukturami organizacyjnymi? Pewnie tak! Ale to były czasy rewolucyjne i wszyscy bardzo pragnęli przywrócić stare, wspaniałe polskie stowarzyszenia, a tym bardziej towarzystwa. A trzeba wiedzieć, że Warszawskie Towarzystwo Lekarskie jest na Ziemiach Rzeczypospolitej Obojga Narodów drugim po wileńskim tego typu towarzystwem.
W owym czasie siedziby polskiego i warszawskiego towarzystwa mieściły się i do dziś się mieszczą w Klubie Lekarza w Alejach Ujazdowskich 24. Część administracyjna – na pierwszym piętrze, z bramy na prawo, a część oficjalna – w pomieszczeniach klubowych, tam też odbywaliśmy posiedzenia prezydium rozszerzonego i prezydium ścisłego Komitetu Organizacyjnego Izb. Profesor Jacek Żochowski czuł się pełnoprawnym gospodarzem Klubu, choć było publiczną tajemnicą, że stosunki między nim a prezesem PTL-u nie układały się najlepiej.
Opuszczona przychodnia dentystyczna na Koziej stała się siedzibą administracji Komitetu Organizacyjnego Izb. Pracowały tam dwie panie, które prowadziły „pocztę”, i pani Laura, zawiadująca finansami Komitetu przyznanymi przez Ministerstwo Zdrowia. Posiedzenia ciał prezydialnych odbywały się wyłącznie w Klubie. Muszę odbiec nieco od tematu, chcę bowiem przedstawić pewne, nieco humorystyczne zdarzenie, które oddaje atmosferę współpracy ścisłego prezydium z jego szerokim gronem.
Na początku lipca w Poznaniu został zorganizowany strajk okupacyjny pracowników służby zdrowia. Rzecznikiem czy doradcą była Anna Grzymisławska, późniejszy dyrektor gabinetu ministra zdrowia w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. Na wniosek profesora Stanisława Rudnickiego (był członkiem prezydium ścisłego) wybraliśmy się z Żochowskim na jeden dzień do Poznania. Wniosek uznaliśmy za słuszny ze wszech miar. Tam głodują lekarze i za nasz obowiązek, jako zalążka samorządu, uważaliśmy być z nimi choćby przez jeden dzień, by poznać ich postulaty.
Na najbliższym posiedzeniu szerokiego prezydium zostaliśmy zaatakowani: jakim prawem bez upoważnienia szerokiego prezydium wybraliśmy się do Poznania? Czasy były takie, że demokracja musiała być przestrzegana w każdym, nawet drobnym szczególe, ale pytanie wydało nam się śmieszne ze względu na krytykujące osoby. Rozpoczął Janusz Szymborski, przewodniczący Komisji Zdrowia w Sejmie, jeszcze komunistycznym. Następnie z krytyką wystąpiła Bożena Pietrzykowska, delegowana przez Sekcję Zdrowia Komisji Krajowej. Ostro replikowałem. Pragnienie zachowania ortodoksji za wszelką cenę prowadziło niekiedy na manowce.
Ale wróćmy do tematu lokali. Na posiedzenia Komitetu musiały być wyszukiwane obszerne sale. Zgodnie z uchwałą Rady Państwa – Komitet liczył 177 członków, sala musiała więc być odpowiednio obszerna i w miarę wygodna. Dyskusje trwały długo i nierzadko były burzliwe. Wiele emocji budził na przykład podział terytorialny izb. Budził i budzi do dziś. Partykularne ambicje, od pokoleń trwające uprzedzenia lokalne tworzyły gorącą atmosferę – każdy projekt wydawał się zebranym wadliwy. Niemałą rolę grała również chęć pozyskania taniej popularności i poklasku.
Demokracja była świeżego chowu, elementarny brak realizmu. Słyszę jeszcze pełne oburzenia okrzyki w sali warszawskiego Anatomicum: hańba!! – po uchwaleniu, że jeden delegat będzie wybierany spośród dwudziestu lekarzy. Młodzi i gniewni postulowali: jeden z dziesięciu, niepomni, że na zjazdy trzeba by wynajmować stadiony.
Członkowie Komitetu przygotowali wybory w poszczególnych regionach, miastach i środowiskach, dziś powiedzielibyśmy modnie: w naszych „małych ojczyznach”. W Warszawie spiritus moves lokalnego komitetu był profesor Tadeusz Chruściel. Pewnie z racji swej specjalności spotkania, które nieco przypominały sejmiki szlacheckie, odbywały się w sali wykładowej Wydziału Farmacji. Profesor mógł zaimponować rygorystycznym przestrzeganiu reguł demokracji.
Niezależnie od mniej czy bardziej oficjalnych zebrań odbywały się też spotkania w mniejszych gronach. Wspominam ten czas, gdy jak św. Paweł chodziłem po gminach, by umocnić siostry i braci w samorządowej wierze.
Wybory do władz Okręgowej Izby Lekarskiej w Warszawie zdecydowały, że lokal na Koziej stał się niezbędny. Opuszczona przychodnia dentystyczna awansowała do rangi siedziby najliczniejszej izby lekarskiej.
Zjazd wyborczy na pierwszą kadencję odbywał się w Auditorium Maximum Uniwersytetu Warszawskiego. Być może działał tu genius loci, ale skromny wystrój tej centralnej sali naszej Alma Mater tworzył sprzyjającą i pełną wiary atmosferę, że samorząd wzmocni naszą korporacyjną więź.
Plenarne posiedzenia nowo wybranej Rady Okręgowej mogły się odbywać na Bemowie, w sali wykładowej Szpitala na Banacha i na Stępińskiej. Pomieszczenia na Koziej były zbyt skromne. Rozpoczęliśmy starania o nową siedzibę Izby. Ale to już temat na osobne refleksje.

Jerzy MOSKWA

Archiwum