15 kwietnia 2006

Lekarze gaszą światło

Wicepremier Dorn choćby chciał, i tak nie weźmie medyków w kamasze. Bo niedługo w Polsce zostaną już tylko kamasze, lekarze wyjeżdżają masowo za granicę.

Pierwszy tydzień stycznia. Dwudziestu studentów szóstego roku medycyny w Lublinie kończy zajęcia z anatomopatologii. Nastroje kiepskie. Jak co roku na przednówku trwa protest Porozumienia Zielonogórskiego. Brakuje pieniędzy w Narodowym Funduszu Zdrowia. Brakuje miejsc na specjalizację po studiach medycznych. Asystent jeszcze na chwilę zatrzymuje studentów. – Słuchajcie – pyta – czy ktoś z was zamierza wyjechać do pracy za granicę?
W jednej chwili, unosi się las rąk. – Tylko ja i troje kolegów spośród naszej dwudziestki nie podnieśliśmy ręki – mówi Magdalena Glazer. – Zostajemy w Polsce wyłącznie dlatego, że myślimy o doktoratach. A jeśli ktoś nie planuje kariery naukowej, wyjeżdża z Polski natychmiast. Za granicą odbędą staż, potem zrobią upragnioną specjalizację. I będą żyli jak ludzie.
Ci młodzi adepci medycyny raczej nie wypełnią luki po swoich starszych kolegach, którzy już wyjechali na Zachód. W Skandynawii, Niemczech, w Wielkiej Brytanii zarabiają kilka razy więcej, pracują w komfortowych warunkach, nie muszą dorabiać na drugim i trzecim etacie, nie biorą kilkunastu nocnych dyżurów w miesiącu, żeby utrzymać rodzinę.
Według szacunków Naczelnej Rady Lekarskiej, za granicą pracuje już dziś 25 tys. polskich lekarzy, jedna piąta wszystkich naszych medyków. Tylu wyjechało w ciągu wielu lat. Z tej liczby aż 5 tys. zaledwie w ciągu półtora roku od wejścia Polski do Unii Europejskiej. Zdaniem ekspertów Izby, tempo wyjazdów nie zmaleje. Przez najbliższych pięć lat wyjedzie więc z kraju 25-30 tys. spośród 120 tys. lekarzy. – W całym kraju zaczyna już brakować specjalistów właściwie w każdej dziedzinie medycyny, za rok, dwa lata nie będzie nas miał kto leczyć – alarmuje dr Konstanty Radziwiłł, prezes Naczelnej Rady Lekarskiej. W najbliższych latach starzejące się kraje zachodniej i północnej Europy będą potrzebowały dziesiątek tysięcy dodatkowych lekarzy – same Niemcy 25 tysięcy, Wielka Brytania tyle samo. Na wykształcenie tylu lekarzy trzeba czekać ok. 10 lat. – Skąd ich brać? – zastanawia się Radziwiłł. – Przecież nie z Czech, Słowacji czy Węgier, gdzie lekarzy jest niewielu, bo to niezbyt duże społeczeństwa.
Dlatego ofiarą drenażu stała się Polska. A w tej sytuacji obietnice ministra zdrowia Zbigniewa Religi o naprawie ochrony zdrowia w ciągu siedmiu lat niewiele dają. Bo nawet jeśli pacjenci wytrzymają w tych warunkach do 2013 r., to nie wytrzymają lekarze.
Radziwiłł pokazuje stos specjalistycznych gazet dla lekarzy, pełnych ofert pracy na Zachodzie. Wyjeżdżają wszyscy, i ci wysoko wykwalifikowani, po czterdziestce, i ci najmłodsi, którzy nie widzą dla siebie perspektyw w Polsce. Agencje headhunterskie jeżdżą od miasteczka do miasteczka z zamówieniami na konkretnych specjalistów.
Braki kadr w służbie zdrowia można już odczuć. Z powodu niedoboru personelu w niektórych szpitalach przekłada się zaplanowane operacje, bo trudno skompletować zespół specjalistów do kilku równoległych zabiegów. Bożenna Pacholczak, szefowa Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego w Radomiu, za chwilę będzie musiała zamknąć jeden z bloków onkologicznych placówki. – Zabraknie pełnego personelu do wykonywania operacji, jeśli wyjedzie drugi chirurg onkolog; a właśnie szykuje się do wyjazdu. I choćby jeden anestezjolog – tłumaczy Pacholczak i wylicza braki. Nie da rady prowadzić operacji na dwóch blokach, bo z radomskiego szpitala już wyjechało dwóch anestezjologów, ortopeda i onkolog.
– Niecałe siedem z 12 tys. naszych lekarzy to specjaliści. Od wejścia do Unii wyjechało 800, czyli co dziesiąty – mówi dr Maciej Hamankiewicz, szef Śląskiej Izby Lekarskiej. Ubywa anestezjologów i kardiochirurgów. Brakuje ich już nawet w tak znanych ośrodkach, jak Klinika Kardiochirurgii w Ochojcu.
Według Centralnego Rejestru Lekarzy zaświadczenia dla ubiegających się o pracę za granicą do grudnia 2005 r. wzięli na przykład wszyscy chirurdzy klatki piersiowej z okręgu koszalińskiego oraz wszyscy chirurdzy plastyczni z Bielska Białej, Opola i Torunia. Do emigracji szykuje się lub już wyjechała połowa hematologów z okręgu gorzowskiego oraz po jednej czwartej z Podkarpacia i całego Pomorza, od Gdańska po Szczecin. Równie źle wygląda sytuacja z chirurgami naczyniowymi w Białostockiem i Kieleckiem oraz anestezjologami na południu Polski, na Mazowszu i Pomorzu.
O skali zagrożenia świadczy porównanie liczby lekarzy na tysiąc pacjentów w Polsce z Europą Zachodnią. U nas 2,5, w dawnych krajach Unii – 3,4. Nawet średnia nowych krajów członkowskich (2,7 na tysiąc pacjentów) jest wyższa niż u nas.
– Miałem 36 lat, chciałem wreszcie godnie żyć po 11 latach pracy i 6 latach od zdobycia specjalizacji z medycyny rodzinnej – tłumaczy Michał Laska, internista z Trzciela w woj. lubuskim, który ponad rok temu wyjechał z rodziną do Wielkiej Brytanii. – W Polsce miałem nawet kłopot z wzięciem kredytu. Banki nie chciały mi go dać, bo kontrakty z NFZ są krótkie, roczne, a więc dochody niepewne. Pamiętam, jak sześć lat temu wziąłem w leasing nowe auto, żeby jeździć do pacjentów. Obcięto mi kontrakt o 30 procent, nie miałem na spłaty rat i zabrali mi ten samochód, jeszcze musiałem kary płacić – wspomina polskie czasy.
Od 4 października 2004 r. dr Laska pracuje w sterylnie czystej przychodni pod Londynem. Zarabia tak samo, jak jego koledzy Anglicy – ponad 4 tys. funtów miesięcznie, czyli ok. 25 tys. zł. Za godzinę pracy dostaje 8 razy tyle, co w Polsce. A zamiast, jak robił to u nas, pracować 50 godz. tygodniowo bez urlopu, ma w tygodniu 20 godzin przyjęć pacjentów oraz 30 dni wypoczynku w roku plus dodatkowych 14 na kształcenie się. Co więcej, jego angielska pensja pozwala mu na wynajęcie dużego, wygodnego domu z ogrodem w pięknej okolicy. Kupił też sobie bmw, o którym w Polsce mógł tylko marzyć. Pacjenci go szanują, choć słyszą obcy akcent. – Jest naprawdę miło. Koledzy są bardzo otwarci, pomagają. To inny świat. Rodzina wreszcie ma w domu zrelaksowanego męża i ojca. I wszystko dzięki wejściu Polski do Unii – uśmiecha się z przekąsem.
Szef Śląskiej Izby Lekarskiej Maciej Hamankiewicz ostrzega: powstaje luka pokoleniowa w kadrach medycznych. W Polsce są starzy, którzy już nie poradziliby sobie za granicą, i najmłodsi, którzy jeszcze nie wyjechali. Ale zrobią to niebawem. Dr Pacholczak z Radomia zawsze miała wielu stażystów, którzy łatali braki lekarzy w szpitalu. W ubiegłym roku stażystów było trzynastu. W tym zgłosiło się jedynie czterech. Ponad połowa studentów ostatnich lat lub stażystów myśli o emigracji – szacuje Komisja Młodego Lekarza przy warszawskiej Izbie Lekarskiej. W ankiecie na stronie samorządu Collegium Medicum w Bydgoszczy zdecydowanie za wyjazdem opowiada się 40 proc. studentów, a kolejnych 35 proc. bierze to pod uwagę.
– Kraje zachodnie wcale się przed nimi nie bronią, bo to jest opłacalne. Przyjęcie „narybku” z innego kraju, który już poniósł koszty ich wykształcenia, to czysty interes dla państwa – tłumaczy prezes NRL.
Studia medyczne są najdłuższe ze wszystkich i najdroższe. W Polsce średni koszt kształcenia studenta na uniwersytecie wynosi ok. 6 tys., na politechnice i akademii rolniczej – 7,5 tys., na AWF – 10, a na akademii medycznej aż 15 tys. zł rocznie. A cała, długa edukacja lekarza (ze stażem i specjalizacją) to koszt 200-300 tys. zł.
Młodzi medycy nie zamierzają czekać, aż sytuacja w krajowej służbie zdrowia się poprawi. – Jeszcze bardzo długo nie dojdziemy do płac porównywalnych z Zachodem – przyznaje Radziwiłł.
Marek Derkacz, młody lekarz z Lublina, prześledził różnice płac dokładnie. Pisuje na ten temat artykuły dla specjalistycznej prasy medycznej, licząc, że w końcu obudzą się polscy politycy. Nawet w Czechach, jak podkreśla Derkacz, wynagrodzenia medyków zwiększono w ostatnich latach ponaddwukrotnie. Czeski lekarz zarabia dziś średnio 60 tys. zł rocznie. Dla porównania: roczne zarobki lekarzy, po opodatkowaniu, w Wielkiej Brytanii wynoszą 286 tys. zł, w Niemczech 282 tys., we Francji 240 tys., w Hiszpanii ok. 150 tys., a we Włoszech – 130 tys. zł. W Polsce lekarze rocznie dostają na rękę ok. 25 tys. zł za etat.
W innych krajach płace lekarzy to zwykle co najmniej 2-3-krotność średniej krajowej, u nas to 70 proc. przeciętnego miesięcznego wynagrodzenia w sektorze przedsiębiorstw. – Oczywiście, że chciałbym zostać w kraju, ale mam trzydziestkę na karku, czy wypada wciąż korzystać z pomocy finansowej rodziców? – pyta retorycznie Derkacz. I sam szykuje się do wyjazdu po zrobieniu specjalizacji.
Ale zarobki to nie jedyny powód wyjazdów młodych lekarzy z kraju. Na Zachodzie dużo łatwiej zrobić specjalizację. Bez tytułu specjalisty w danej dziedzinie lekarz jest dziś tylko pomocnikiem. Specjalizację zaś uzyskuje się w Polsce dopiero po 6-9 latach od skończenia stażu podyplomowego. Dla wielu to za długo. Poza tym, żeby rozpocząć specjalizację, trzeba być gdzieś zatrudnionym. A żeby być zatrudnionym, trzeba być specjalistą – błędne koło. Dlatego Tomasz Skajster, do niedawna szef sekcji młodych lekarzy przy warszawskiej Izbie Lekarskiej, od kilku dni pakuje walizki – jedzie do Niemiec. Szedł na studia, bo chciał być neurochirurgiem, ale polska klinika, w której miał zamiar pracować, zaproponowała mu otwarcie specjalizacji dopiero w 2009 r.
Robiąc specjalizację, lekarz musi jeździć na obowiązkowe kursy i szkolenia. Cena jednego kursu wraz z dojazdem i zakwaterowaniem często przekracza jego miesięczne zarobki. Trzydniowe szkolenie to wydatek ok. tysiąca zł. Na dokładkę lekarz musi kupować czasopisma medyczne i książki. Wszystko z własnej kieszeni. W szufladach biurek izb lekarskich już się nie mieszczą oferty dobrej pracy za granicą. Na portalu internetowym dla medyków esculap.pl każdego dnia rozgrzewają dyskusje o wyjazdach. Lekarze, którzy już wyjechali, wymieniają się informacjami z kolegami szykującymi się do emigracji. Podają sobie adresy, linki, telefony, dane organizacji pomagających przy podpisywaniu kontraktów. Redaktor naczelny eskulap.pl opracowuje już nawet „Poradnik emigranta”. Ani jego, ani wyjeżdżających 30- i 40-latków nie przekonują starsi lekarze, którzy w imię odpowiedzialności za pacjentów na forum internetowym apelują o pozostanie. „Mam dalej robić z siebie idiotę? O, nie! – odparowuje im lekarz, który sam siebie nazywa „Ltd”. I dyplomatycznie dodaje: „A te swoje rady mogą sobie koledzy wsadzić w rectum [‘odbyt’ – przyp. red.] i nie zaglądać do nich”.
Pewnie to samo owi starsi lekarze z forum usłyszeliby w pokoju anestezjologów bloku operacyjnego wojewódzkiego szpitala w Radomiu. Atmosfera grobowa. Lekarze łapią oddech między dziesiąta w tym tygodniu operacją, czwartym dyżurem i dwudziestym znieczuleniem. Najbardziej zmęczeni drzemią na kanapie pod ścianą. To ich drugi dom. Dla niektórych pierwszy. – Kiedyś osiem dni nie wychodziłem ze szpitala. Dyżur, blok operacyjny, dyżur, blok
i tak w kółko. Sto godzin tygodniowo. Po co? No, jak to po co, żeby zarobić jakieś w miarę przyzwoite pieniądze – żali się dr Jacek Jodłowski. – Patrzcie na nas, róbcie nam zdjęcia, to jedna z ostatnich okazji, żeby jeszcze zobaczyć anestezjologa w Polsce – żartuje. Ale nikt się nie śmieje.
Jodłowskiemu zostały trzy lata specjalizacji, potem wyjeżdża. – Będę miał trzy dyżury w miesiącu, a nie osiem – mówi, zazdroszcząc koledze, który już jesienią rusza w drogę. Jego skrzynka e-mailowa jest zapchana od wielu miesięcy, kiedy to po raz pierwszy wysłał list do firmy zajmującej się rekrutacją lekarzy. Ditta Romaszkiewicz, trzydziestoletnia blondynka, nie boi się zabrać trójki dzieci, męża i zacząć gdzieś za Odrą nowe życie. Ma już niezbędne papiery, specjalizacje i wszystkie szkolenia.
– Najlepiej, jakby jednego dnia lekarze w całym kraju nie przyszli do pracy. Może ktoś by to wreszcie zauważył? Co mamy robić? Blokować drogi jak rolnicy? Rzucać kamieniami jak górnicy, dla których na emerytury znalazły się grube miliardy? – pyta dr Romaszkiewicz.
Konstanty Radziwiłł czuje, że frustracja lekarzy sięga zenitu. – Służba zdrowia zaczyna być dinozaurem w otoczeniu rynkowym. Po 16 latach transformacji wiele zawodów zrobiło solidną karierę, a w publicznej służbie zdrowia człowiek świetnie wykształcony nie ma szansy na rozwój. Lekarz patrzy, co robią jego koledzy z klasy maturalnej: jeden po politechnice ma dom, drugi po prawie ogromną willę, hydraulik swoją firmę, a on podczas zjazdu mówi, że zarabia 1200 zł miesięcznie – opowiada szef NRL.
Na zakończonym niedawno VIII Krajowym Zjeździe Lekarzy obliczono, że środki na ochronę zdrowia przez najbliższych 5 lat powinny się zwiększać o 4 mld zł rocznie. I postawiono ministrowi zdrowia ultimatum: albo podwyżka pensji do 5 tys. zł brutto (czyli zaledwie do dwóch średnich krajowych w przemyśle) i zwiększenie nakładów na ochronę zdrowia z 4 do 6 procent PKB, albo będzie ostry, masowy protest. Prof. Religa, zaproszony na zjazd, odpowiedział mglistymi obietnicami szans na podwyżki i „istotny wzrost nakładów na opiekę zdrowotną” dopiero od 2007 r. – Przeżywam te same problemy od 42 lat, ale proszę kolegów, żeby jeszcze wytrzymali – apelował. Może lekarzom na początek wystarczą inne, mniej kosztowne gesty ze strony rządu. Samorząd lekarski zbiera bowiem podpisy pod obywatelskim projektem ustawy, którą wystarczy przepchnąć przez Sejm. Umożliwi ona medykom odpisanie od podatku wszelkich kosztów związanych z dokształcaniem. Projekt daje też lekarzom prawo do czternastodniowego, płatnego urlopu szkoleniowego na wyjazdy i konferencje.
– Minister zdrowia sam z siebie, gdyby chciał, mógłby zmienić tak przepisy, by doskonalenie zawodowe młodych lekarzy było łatwiejsze. Postulujemy też klarowne zmiany w systemie ochrony zdrowia: więcej prywatyzacji, równość sektorów prywatnego i publicznego. Poza tym chcemy zastąpienia NFZ wieloma konkurującymi o pacjenta ubezpieczycielami publicznymi, a potem i prywatnymi – wylicza Radziwiłł.
Tylko sami lekarze mają już dość postulatów. Prawie każdy wpis na forum dyskusyjnym branżowego tygodnika „Służba Zdrowia” kończy się tak samo: „wyjeżdżam”. Niektórych stać jeszcze na żarty z samych siebie: „Spadam stąd, uciekam — pisze internista z pięcioletnim stażem – mam dość wszystkiego, także tych dowcipów o nas. Tych, że pacjent pyta: – Do której pan dziś przyjmuje, panie doktorze? – Dziś do lewej, do lewej – odpowiada doktor i odchyla kieszeń fartucha”. Ü

Bernadetta WASZKIELEWICZ, Dariusz WILCZAK

Współpraca: Aleksandra Gardynik, Mariusz Chudy
„Newsweek” nr 4/2006, 29.01.2006 r.

Źródło: Dane szacunkowe obliczone przy wsparciu NRL

Źródło: OECD

Źródło: STETHOS

Archiwum