8 maja 2007

Listy

W sprawie etatów rezydenckich

(…) Ministerstwo Zdrowia chce zmienić sposób finansowania specjalizacyjnych etatów rezydenckich.
Zamiast pensji opłacanej przez MZ „specjalizant” musiałby zaciągnąć specjalny kredyt, który potem spłacałby w dogodnych ratach, pracując w polskim szpitalu. Gdyby wyjechał na Zachód, musiałby spłacić kredyt w całości w jednej racie. Według urzędników, pomysł zasługuje na uznanie i pozwoli na zwiększenie liczby miejsc specjalizacyjnych oraz zatrzymanie młodych lekarzy w kraju.
Osobiście jednak uważam (jestem młody i naiwny), że efekt będzie wręcz odwrotny. Młodzi lekarze będą jeszcze w większej ilości wyjeżdżali na Zachód. Tylko że będą to robić wcześniej. Zaraz po studiach. Owszem, będzie im dużo ciężej, ale i tak wybiorą możliwość lepszych zarobków i warunków pracy na Zachodzie zamiast perspektywy wieloletniego spłacania kredytu bez szans na odłożenie większych pieniędzy w rodzimym kraju. Tym bardziej że na Zachodzie, w przeciwieństwie do Polski (gdzie np. można dostać naganę za przyznanie się do homoseksualizmu), będą traktowani z szacunkiem.
Ministerstwo Zdrowia wie jednak swoje i swoje zrobi. Lekarz musi oddać (odpracować) państwu to, co MZ włożyło w jego kształcenie. Koniec i kropka.
Po raz kolejny wyda się publiczne pieniądze na coś, co przyniesie efekt odwrotny od zamierzonego. A przy odrobinie dobrej woli można by usiąść wspólnie do stołu rokowań i wypracować jakiś kompromis. Przecież wielu z nas kocha swój kraj. Wielu gotowych byłoby zostać w Polsce, gdyby zaczęto ich przyzwoicie wynagradzać i przestać szykanować. Dobrej woli jednak zabrakło. Jak zwykle łatwiej jest straszyć i poniżać. Tylko że z niewolnika nigdy nie będzie pracownika. Przekonały się już o tym starożytne imperia.

W swoim oświadczeniu dotyczącym nieprzyznania podwyżek lekarzom rezydentom Ministerstwo Zdrowia argumentuje ten fakt szkoleniowym charakterem etatu rezydenckiego.
Oczywiście w teorii rozumowanie MZ jest jak najbardziej prawidłowe. Według przepisów określających sposób odbywania specjalizacji, rezydent jest zobowiązany jedynie do nauki pod okiem swojego opiekuna, zaś akredytowany ośrodek, w którym odbywa on specjalizację, musi zapewnić mu możliwość tej nauki. To jednak tylko teoria. Praktyka zaś, o czym wszyscy doskonale wiedzą, jest zupełnie inna. Z powodu licznych braków kadrowych (w tym w szczególności starszych, doświadczonych lekarzy)
w wielu przypadkach rezydenci są pozostawieni sami sobie. A co gorsza, z powodów wyżej wymienionych, muszą samodzielnie pracować na takich samych zasadach, jak ich starsi, doświadczeni koledzy. Tajemnicą poliszynela jest fakt, że są oddziały, które funkcjonują tylko i wyłącznie dzięki pracującym na nich rezydentom.
Zdaję sobie sprawę z tego, że sytuacja w służbie zdrowia jest bardzo trudna. Wiem, że są problemy, których nie da się rozwiązać z dnia na dzień. Od Ministerstwa Zdrowia oczekuję jednak odrobiny szacunku dla mojej pracy. Jestem młody, ale nie aż tak naiwny i nie dam się mamić pustymi frazesami niemającymi większego związku z rzeczywistością.
Nie zamierzam nadal hołdować hipokryzji. Skoro w trakcie rezydentury mam się jedynie uczyć, a nie pracować, to proszę o stworzenie mi komfortowych warunków do tej nauki (w praktyce, a nie tylko w teorii, na papierze). A jeżeli okaże się to niemożliwe, oczekuję godnej zapłaty za wykonywaną pracę.

Nazwisko autora
do wiadomości redakcji

Zaczynam się bać własnej pracy

(…) W odpowiedzi na przedstawiane w mediach zarzuty dotyczące anestezjologów Pan Minister zdobył się jedynie na bardzo ogólną deklarację dotyczącą poprawy sytuacji polskiej transplantologii. Nie omieszkał natomiast skrytykować lekarzy, którzy świadomie i z pełną odpowiedzialnością za swoje słowa stwierdzili, że wobec bezpardonowej nagonki na lekarzy boją się wykonywać niektóre procedury. W tym miejscu chciałbym poinformować, że ja, młody lekarz bez żadnej specjalizacji, również zaczynam się bać własnej pracy i wykonuję ją z coraz większą niechęcią.
Powoli tracę cierpliwość, spędzając czas na 24-godzinnym dyżurze płatnym 10 PLN, będąc w tym czasie niejednokrotnie narażonym na agresję słowną i czynną ze strony pacjentów (w szpitalu, gdzie pracuję, pacjent pobił ostatnio dotkliwie jednego
z lekarzy). Dość mam awantur i ciągłego pytania o moje nazwisko, gdy muszę odsyłać pacjentów z kwitkiem z powodu notorycznego braku wolnych miejsc oraz wykwalifikowanych specjalistów.
Nie przyjmuję już od pacjentów nawet zwykłych kwiatów, bojąc się być posądzonym o łapówkarstwo. Staram się jak najmniej rozmawiać w pracy na temat pacjentów i sytuacji w służbie zdrowia, bojąc się podsłuchów i „osób mi życzliwych”.
Zdaję sobie sprawę z tego, że obecna sytuacja jest trudna. Jestem świadomy tego, że nie wszystko zależy od Pana Ministra. Ze strony Ministerstwa oczekuję jednak zdecydowanego wsparcia i wyciągnięcia ręki. Niestety, zamiast tego (nie licząc pojedynczych, bardzo ogólnych deklaracji) słyszę jedynie ciągłą krytykę pod adresem lekarzy. (…)

Nazwisko autora
do wiadomości redakcji

Archiwum