30 kwietnia 2020

Kombinezony na wagę złota

Tuż po informacji, że koronawirus dotarł do Polski, na moim oddziale wstrzymano przyjęcia planowe, z wyjątkiem chorych z kartą DILO. Razem z kolegami dzwoniliśmy do pacjentów oczekujących na zabiegi z informacją o przesunięciu terminu przyjęcia do szpitala. Spotkaliśmy się z pełnym zrozumieniem i życzeniami zdrowia oraz wytrwałości w trudnej sytuacji.

Pierwszym potwierdzonym przypadkiem zakażenia SARS-CoV-2 w moim szpitalu był jeden z ordynatorów. Ponieważ kontakt z nim miało wiele osób, rozpoczęły się kwarantanny, a w konsekwencji pojawiły się luki kadrowe. Już po kilku dniach okazało się, że zakażeni są pacjenci i personel na kilku oddziałach, niektóre trzeba było natychmiast zamknąć.

Kolega z mojego oddziału miał kontakt z zakażoną osobą. Sanepid zalecił kwarantannę, którą wkrótce skrócono z dwóch tygodni do tygodnia. Ostatecznie trwała tylko cztery dni.

Kilka dni później kolejny kolega na oddziale miał objawy grypopodobne. Wynik testu okazał się dodatni. Wymazy z gardła pobrano od całego personelu oraz pacjentów, którzy mieli kontakt z zakażonym. Wynik: czternastu zakażonych pacjentów, dziewięć pielęgniarek, dwie salowe. Mimo licznych interwencji w sanepidzie, nikt z personelu nie został skierowany na kwarantannę. Ponadto najbliższy szpital jednoimienny nie miał miejsc, żeby przyjąć zakażonych. Zdecydowano się na kohortację w jednej części oddziału oraz podział personelu na pracujących na odcinku „czystym” i pracujących na „brudnym”. Dotychczasową „oszałamiającą” liczbę trzech pielęgniarek na odcinek podczas dyżuru trzeba było zredukować do dwóch…

Od początku epidemii w szpitalu występowały problemy sprzętowe. Po kilku dniach zabrakło jednorazowych masek chirurgicznych, lekarze zaczęli operować w maskach z tkaniny, ze zbyt krótkimi troczkami, słabo przylegających do twarzy, co utrudniało pracę, szczególnie tym, którzy noszą okulary (kiedy maska źle przylega do twarzy, okulary zachodzą parą). Bardziej przewidujący lekarze szybko zaopatrzyli się na własną rękę w przyłbice ze sklepów budowlanych oraz maski z filtrami, także biologicznymi. Kombinezony traktowano jak dobro najwyższe, więc były wydzielane pojedynczo, żeby nie zabrakło. Po licznych pismach, telefonach i interwencjach sprzęt ochronny oraz środki do dezynfekcji zaczęły spływać do szpitala, zarówno od władz samorządowych, jak i prywatnych darczyńców, którzy postanowili także fundować medykom posiłki w trakcie dyżurów. Cały czas przewijało się pytanie: czy tych środków nie zabraknie? Przecież nie wiemy, jak długo potrwa pandemia.

Gdzie w tym wszystkim jest chory?

Sam. Zagubiony i przestraszony. Widujący kilka razy dziennie „ufoludki” w kombinezonach i maskach. Pacjenci to zwykle ludzie leczeni przewlekle, z poważnymi powikłaniami, w zaawansowanych stadiach chorób. Dla nich izolacja oznacza, że jedyną możliwością skontaktowania się z rodziną jest telefon. Ci chorzy, wyjściowo obciążeni tak popularnymi ostatnio „chorobami współistniejącymi”, czekają na poprawę swojego stanu zdrowia (na co często szanse są niewielkie), rozwinięcie pełnych objawów COVID-19, a ci w najcięższym stanie – na śmierć. W przypadku drugiej grupy sytuacja jest patowa. Trudności z przeniesieniem chorego do szpitala jednoimiennego z powodu niedostatecznej w nim liczby miejsc, a w rzeczywistości personelu, to jeden problem. Drugi to brak leków do leczenia COVID-19 w szpitalach innych niż jednoimienne. Nie są one dla nich dostępne.

Pozostaje nam pracować, tak jak umiemy najlepiej, zabezpieczać się najbardziej jak to jest możliwie, za pomocą tych środków, które mamy.

Niedofinansowanie ochrony zdrowia, które trwa od lat, nauczyło nas pracy w ekstremalnych warunkach, ale teraz – jak nigdy wcześniej – widać, jaki ma to wpływ na życie i zdrowie pacjentów oraz personelu medycznego. 

Imię i nazwisko autora listu znane redakcji.

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum