2 grudnia 2012

Hanna, córka Karola i Kazimiery cz. 1

Ewa Dobrowolska

Kazimiera Żebrowska i Karol Kumuniecki poznali się podczas wojny bolszewickiej. On – podpułkownik Wojska Polskiego, piłsudczyk, legionista. Ona – studentka medycyny na Uniwersytecie Warszawskim, felczerka, ochotniczka w wojskowej służbie medycznej. Pobrali się w 1920 r. Mieli córkę Hannę. Koleje ich losu i losów ich rodzin stanowią dobrą ilustrację złowróżbnego życzenia: „Obyś żył w ciekawych czasach”.

Kazimiera
Studia medyczne rozpoczyna w 1915 r., w Żeńskim Instytucie Medycznym w Moskwie, dokąd przyjechała z Taganrogu nad Morzem Azowskim. Po wybuchu wojny światowej jej rodzina trafiła tam po ewakuacji z Konstantynowa pod Płockiem, gdzie ojciec Kazimiery Piotr Żebrowski był administratorem klucza majątków Sanniki-Konstantynów. W 1917 r. wrócili do Polski. Kazimiera zdążyła zaliczyć w Moskwie sześć semestrów studiów medycznych. Rok później zostaje przyjęta na Wydział Lekarski Uniwersytetu Warszawskiego. Dyplom uzyskuje w 1925 r. Widnieją na nim podpisy tuzów ówczesnej medycyny, profesorów: Franciszka Czubalskiego, Adama Ferdynanda Czyżewicza, Stanisława Bądzyńskiego.
– Mama zaczęła pracować zaraz po maturze w Gimnazjum Rządowym w Płocku, w 1910 r., jako nauczycielka – opowiada dr Hanna Kumuniecka-Chełmińska. – Po powrocie z Moskwy przez rok była pielęgniarką wolontariuszką w Ewangelickim Szpitalu Dziecięcym Karola i Marii na Lesznie. Pierwszy rok akademicki na Uniwersytecie Warszawskim przepracowała jako starsza siostra i zarządzająca szpitalikiem Towarzystwa Technicznego. Potem w szpitalu Instytutu Traumatologicznego. A podczas wojny bolszewickiej, na którą zgłosiła się jako ochotniczka, od 18 listopada 1918 r. do 20 stycznia 1921, była felczerką w Szpitalu Ujazdowskim, głównym szpitalu wojskowym w Warszawie. Do dziś mam zaświadczenie z dowództwa szpitala.
Po dyplomie i stażach klinicznych, m.in. w Klinice Chirurgicznej u prof. Radlińskiego, pracowała, aż do wyjazdu z mężem do Tarnowskich Gór, w przychodni chirurgicznej i ubezpieczalni społecznej w Warszawie.

Karol
Karol Kumuniecki, związany z Józefem Piłsudskim od chwili utworzenia Legionów Polskich, kawaler Virtuti Militari z I wojny światowej, pracował w Generalnym Inspektoracie Sił Zbrojnych (GISZ-u). Był podpułkownikiem 21. Pułku Dzieci Warszawy stacjonującego w warszawskiej Cytadeli. Tam też mieszkał, w domu dla rodzin oficerskich, z Kazimierą i Hanną, która urodziła się w 1927 r. W 1931 został przeniesiony do 11. Pułku Piechoty w Tarnowskich Górach. Jego żona Kazimiera otrzymała stanowisko ordynatora oddziału chirurgicznego w tamtejszym szpitalu powiatowym. Leczyła też uczennice słynnego gimnazjum żeńskiego w Raciborzu, które zbuntowały się przeciwko przymusowej germanizacji Śląska i przeniosły do szkoły z internatem w Tarnowskich Górach, żeby móc się uczyć po polsku. Niemcy jej tego nie zapomnieli. Uznana za wroga III Rzeszy, znalazła się podczas okupacji na śląskich listach najbardziej poszukiwanych przestępców politycznych.
W Tarnowskich Górach mieszkali cztery lata. W 1935 r. Karol Kumuniecki zostaje przeniesiony do Brodnicy i mianowany dowódcą 67. Pułku Piechoty. Na czele tego pułku idzie na wojnę. W bitwie nad Bzurą odnosi ciężkie rany. Ma przestrzelone płuco, wątrobę, staw łokciowy. W marcu 1940 r., po długim leczeniu w Szpitalu Ujazdowskim, wraca do domu. Rodzina mieszka wtedy przy Odyńca, w domu należącym do Michała Kumunieckiego, architekta, brata Karola. – Na Wielkanoc wypuścili ojca ze szpitala, a 16 lipca był już na Pawiaku – wspomina córka. – Umieszczono go na „Serbii”, dla chorych. Trzymali go tam pół roku.
2 stycznia 1941 r. wywieźli do Oświęcimia. Miał numer 8361. Dwa lata później, między 21 a 25 stycznia 1943 r., został rozstrzelany. Była to słynna w Oświęcimiu egzekucja pułkowników skazanych na śmierć za utworzenie w obozie podziemnej organizacji wojskowej.

Wojna
Kiedy Karol idzie na wojnę, Kazimierę władze wojskowe ewakuują, wraz z innymi rodzinami wojskowych, do Warszawy. Matka z córką wprowadzają się do domu przy Odyńca, gdzie mieszka już cała rodzina Kumunieckich. Kazimiera natychmiast rozpoczyna pracę w ambulatorium chirurgicznym przy Puławskiej. Podczas okupacji pracuje w ubezpieczalni na Mokotowie, chodzi na wizyty domowe, zatrudnia się w łaźni miejskiej. Zarabia na utrzymanie rodziny, starając się nie rzucać Niemcom w oczy. Jest przecież poszukiwanym przestępcą politycznym. A w Armii Krajowej, już od 1942 r., szkoli przyszłe sanitariuszki. – W konspiracji była cała nasza rodzina, ale w domu się o tym nie mówiło – wyjaśnia ówczesną sytuację dr Kumuniecka-Chełmińska. – Lepiej wiedzieć jak najmniej – takie było powszechne przekonanie. Kiedy dziewczyny przychodziły do mamy na szkolenie sanitarne, mama wypychała mnie z domu. U mojego ciotecznego brata schodziła się podchorążówka, wtedy my wychodziłyśmy, żeby ich nie krępować. W naszym mieszkaniu odbywały się poza tym komplety II Miejskiego Gimnazjum im. Jana Kochanowskiego. Praktycznie w każdym z 18 mieszkań kamienicy przy Odyńca 23 a, w której przeżyliśmy całą okupację aż do Powstania, był ktoś związany z konspiracją. Wiele osób zginęło. W mojej rodzinie pierwsi zginęli, obydwaj w Katyniu, brat ojca Michał Kumuniecki, architekt, właściciel domu przy Odyńca, i brat matki Aleksander Żebrowski, emerytowany major Wojska Polskiego. Spotkali się tam, w Katyniu, a potem od każdego z nich przyszedł list z informacją o tym spotkaniu. Więcej listów już nie było. Najmłodszy brat matki, Saturnin, inżynier górnik, trafił do łagru w Archangielsku. Uciekł stamtąd i dotarł, głównie pieszo, do granicy polskiej. Rosjanie go zatrzymali w pociągu z Polakami wracającymi do kraju z ZSRR. Przekazali Niemcom, wtedy jeszcze nie było między nimi wojny, a ci wysłali go na roboty na wieś, do bauera. Szybko został zwolniony, bo robił sobie zastrzyki z benzyny i tytoniu, dostał żółtaczki i bauer odesłał go do Warszawy. Został wozakiem i bardzo się zaangażował w konspirację. Uczestniczył m.in. w spaleniu zakładów paliw za Dworcem Zachodnim. To były fajerwerki na całe miasto, które się trzęsło od wybuchów. Kilka dni później niemiecki strażnik rozpoznał go na przystanku tramwajowym. Znalazł się na Pawiaku. Pierwszą paczkę od rodziny przyjęli, drugiej już nie. Stało się jasne, że nie żyje. I rzeczywiście, później się okazało, że w maju 1943 r. został rozstrzelany.
Przed Powstaniem zebrała się u nas w domu podchorążówka, chłopcy z kompanii B1 z „Baszty”. Był wśród nich Zbyszek, syn Aleksandra, tego brata matki zamordowanego w Katyniu. A on, Zbigniew Żebrowski, pseudonim Jasieńczyk, zginął 27 września w kanałach przy ul. Dworkowej na Mokotowie. Ogółem z mojej najbliższej rodziny zostało zamordowanych siedem osób.

Powstanie
1 sierpnia 1944 r. Kazimiera i jej córka Hanna trafiają z przydziału do tego samego szpitala – elżbietanek przy Goszczyńskiego, co dla obydwu jest zaskoczeniem. Matka ma operować, córka pomagać we wszystkim. – 27 sierpnia nasz komendant polecił wywiesić emblemat Czerwonego Krzyża, który, zgodnie z konwencją genewską, miał nas chronić – wspomina dr Hanna. – My się sprzeciwialiśmy, nie mając złudzeń co do postępowania Niemców. Przedtem spalili szpital przy Stępińskiej, mimo umieszczonego na nim znaku Czerwonego Krzyża. No i mieliśmy rację. Ostrzał rozpoczął się po wywieszeniu flagi, 27 sierpnia. A 29 sierpnia bomba i pocisk z „grubej Berty” – potężnej armaty – rozwaliły cały narożnik naszego budynku. Zginęło ponad 200 osób. Ja zostałam ranna w obydwie nogi i kręgosłup. Stało się to w trakcie ewakuacji rannych do piwnic. W piwnicach mieściła się sala operacyjna, gdzie była wtedy moja matka, dlatego wyszła z tego bez szwanku. Mnie wyciągnął z tłumu kolega Marek Rudnicki, pseudonim Czart, od wielu lat mieszkający we Francji, sam wtedy ranny w udo i pośladki. Zaniósł mnie do sali opatrunkowej. Nawet tego nie pamiętam, bo zemdlałam. Moje nogi wyglądały jak kotlety, łydki były powyrywane, w kręgosłupie dziura.
Przeszła w ciągu roku pięć operacji. Pierwszą przeprowadzono jeszcze przy Goszczyńskiego, ostatnią w sierpniu 1945 r. w Krakowie. Przetoka na pięcie zagoiła się dopiero w 1948 r., kiedy matka dostała od pacjentki resztę pozostałej po jej leczeniu penicyliny. Dawka była minimalna, 200 jednostek na trzy dni, ale skuteczna.
Po Powstaniu Kazimiera z Hanną zostały przewiezione do Pruszkowa. Stał tam pociąg z rannymi z Powstania, ewakuowanymi ze Szpitala Ujazdowskiego. Dołączyły do nich. Dyrektor szpitala powiedział Niemcom, że są to chorzy na tyfus i szkarlatynę. To ich uratowało. Pociąg skierowano do Milanówka, a w grudniu 1944 r. wyekspediowano rannych do Krakowa.

Archiwum