3 lipca 2007

Sagi rodzainne: Noszczykowie

Zawsze chciałem wygrywać

cz. I

Wygląda to jak opowieść ze snu: mały chłopiec biegnie długim korytarzem w kierunku stojącej w progu postaci z białym królikiem na rękach.
Gdyby to był sen, chłopiec by się zapewne obudził, nie dotknąwszy króliczej sierści. Ale to się zdarzyło naprawdę – przy ul. Emilii Plater 25 w Warszawie, 3 marca 1939 roku. Królik był prezentem na czwarte urodziny syna. – Ten obraz ojca, trzymającego białego królika, mam w oczach do dziś – mówi prof. Wojciech Noszczyk. Na inne znaczące w jego życiu wydarzenia z udziałem ojca pozostało już niewiele czasu. We wrześniu por. dr Henryk Noszczyk poszedł na wojnę. Potem był jeszcze list – z obozu w Kozielsku. A w 1943 roku nazwisko doktora znalazło się na liście polskich oficerów zamordowanych w Katyniu.

Być żoną chirurga
W chwili śmierci dr Henryk Noszczyk miał 43 lata. Kiedy w 1925 roku przenosił się z Krakowa do Warszawy, rok po dyplomie na Uniwersytecie Jagiellońskim, ten dyplom był całym jego kapitałem. Wystarczyło mu siedem lat, żeby dzięki pracy w Klinice Chirurgicznej UW na Oczki u prof. Antoniego Leśniowskiego zdobyć renomę świetnego chirurga i otworzyć własne lecznice chirurgiczne. Założył działającą wciąż pod tą nazwą „Alfę” i „Melilot”; ta ostatnia odrodziła się niedawno za sprawą wnuków, kolejnych lekarzy w rodzinie Noszczyków. Był też współwłaścicielem fabryki leków i materiałów opatrunkowych „Flogiston” przy ul. Ludnej. – Pamiętam pożar w fabryce w czasie okupacji – wspomina prof. Wojciech Noszczyk. – Pojechaliśmy tam z matką w nocy, ale nic nie udało się uratować. Spłonęła doszczętnie.
Aniela Noszczykowa, z domu Grochowska, była kobietą, która potrafiła wesprzeć męża we wszystkich jego przedsięwzięciach. Poznali się przypadkiem. – Ojciec zoperował swoją przyszłą teściową w klinice „Macierzyństwo” przy Hożej, gdzie również pracował – opowiada Profesor. – Matka go tam zobaczyła i zakochała się od pierwszego wejrzenia. Miała wtedy 19 lat, ojciec 37. Dowiedziała się, o której on wychodzi z kliniki, podjechała swoim samochodem i otworzyła maskę. „Panie doktorze, coś się zepsuło, proszę mi pomóc”. To musiało podziałać, zwłaszcza w tamtych czasach. Niewiele pięknych kobiet siadało wówczas za kierownicą własnych samochodów. Panna Grochowska pochodziła z zamożnego domu. Jej ojciec był importerem win. Sprowadzał je głównie z Gruzji i z Włoch.
Ślub Anieli i Henryka odbył się półtora roku później. Przedtem narzeczoną zaprosił na rozmowę szef jej przyszłego męża, prof. Antoni Leśniowski. Zapytał, czy wie, co znaczy być żoną chirurga. Że jego nigdy nie będzie w domu, że może przeżywać załamania i kryzysy nerwowe, a to się odbije na ich wspólnym życiu. – Matka powtórzyła to kiedyś mojej żonie – wspomina prof. Noszczyk. – Sądziła jednak, że u nas będzie inaczej. Żona jest aktorką, więc to ja będę czekał, aż ona wróci do domu po spektaklu. Ale po czterdziestu latach małżeństwa moja żona przyznała rację prof. Leśniowskiemu. Chirurg musi być przygotowany na wezwanie do szpitala o każdej porze dnia
i nocy. 24-godzinnych dyżurów ma też więcej niż inni lekarze. Żyje w stałym napięciu. Wieczorem myśli o operacji, którą przeprowadził kilka godzin wcześniej. Każdy telefon może oznaczać, że z pacjentem coś się dzieje, że trzeba jechać i ponownie go operować. To napięcie czasem budzi w nocy. Wraz z upływem lat obowiązków przybywa. Trzeba napisać artykuł, pojechać na zjazd, wygłosić wykład, nie sposób odmówić udziału w komisji. Dla rodziny nie ma już czasu.

Nasączony chirurgią

Podczas okupacji Aniela Noszczykowa prowadzi założone przez męża lecznice. Jego koledzy chirurdzy spędzają w ich domu dużo czasu. Mały Wojtek słucha rozmów o medycynie, powoli wnika w ten świat, coraz bardziej go podziwia. Doktorzy: Bogusławski, Czarkowski, Dryjski są jego idolami. Chce być do nich podobny. Podczas Powstania Warszawskiego siaduje na schodach prowadzących do piwnicy budynku na Wilczej, w którym działa powstańczy punkt zabiegowy. Przygląda się operacjom, asystuje przy przenoszeniu rannych. – Przez całe okupacyjne dzieciństwo byłem nasączony chirurgią – powie po latach.
W poszukiwaniu bezpieczniejszego schronienia przeprowadzają się z matką z Emilii Plater na Wilczą, potem na Bracką, tuż obok domu Braci Jabłkowskich. – Pamiętam, jak przebiegałem pod barykadą w Alejach Jerozolimskich – wspomina prof. Noszczyk. – Po drugiej stronie stał powstaniec z chorągiewką i dawał znak, że można już biec. Chodziło o to, żeby ludzie się ze sobą nie zderzali. Trzeba się było bardzo pochylić, bo na biegnących polował snajper, usadowiony gdzieś na dachu.
Z ostatniego mieszkania na Brackiej pozostała już tylko jedna droga – do Pruszkowa. – Trzy tygodnie spędziliśmy z mamą i moją opiekunką Olesią w ogromnej hali fabrycznej, w której było 300 osób, a może więcej. Mama najbardziej przejmowała się tym, żeby nikt z nas nie zachorował. Trafiliśmy w końcu do transportu, ale pociąg dojechał tylko w okolice Kielc. Tam nas po prostu wyrzucili z wagonów. Mama wynajęła furmankę, którą dotarliśmy do Żarek pod Częstochową, rodzinnego miasteczka ojca, gdzie wciąż mieszkała babcia. Spędziłem w Żarkach cały rok szkolny, poznając uroki harcerstwa. Zaciekle walczyłem o zdobywanie sprawności, ale uczyć to się nie uczyłem. Chociaż już wtedy przyszłość była dla mnie oczywista. Mówiłem wszystkim, że będę chirurgiem.

Trzej bracia
Już w marcu 1945 roku w „Alfie” – lecznicy uruchomionej przez Anielę Noszczykową na roku Alej Jerozolimskich i Poznańskiej – zaczynają przyjmować lekarze. Latem rusza pogotowie ratunkowe – 88888. Profesor pamięta, że karetki jeździły na początku po gruzach. Pacjentów przybywało wraz z liczbą mieszkańców, którzy wracali do Warszawy po wojennej tułaczce. Lecznica i pogotowie działały pod kierunkiem Anieli Noszczykowej do 1952 roku, kiedy zostały upaństwowione. – Odebrano nam wszystko – mówi prof. Noszczyk. – Nawet rzeczy osobistych, które matka miała w lecznicy, nie pozwolili jej zabrać.
W tym czasie przychodzi na świat drugi z przyrodnich braci Wojciecha Noszczyka. Od 1948 roku jego matka jest żoną dr. Józefa Dryjskiego, ciotecznego brata zamordowanego w Katyniu pierwszego męża. – Wszyscy trzej urodziliśmy się w mieszkaniu przy Emilii Plater, w tym samym pokoju, na tym samym tapczanie – śmieje się Profesor. – I wszyscy trzej zostaliśmy chirurgami. Przy narodzinach każdego z nas asystowała dr Emilia Paderewska-Chrościcka, żona Antoniego Chrościckiego, wybitnego kardiologa. W 1950 roku odmówiła dokonania aborcji, za co utraciła prawo wykonywania zawodu na 20 lat. Dopiero po wielu latach zatrudniono ją w przychodni kolejowej.
Dr Józef Dryjski ma prawdziwie ojcowski stosunek do pasierba, którego zna od dziecka. – Miał bardzo duży wpływ na moje wychowanie – ocenia prof. Noszczyk. – Często rozmawialiśmy, tuż po wojnie zabierał mnie na przejażdżki motorem, które uwielbiałem. Pracował w Szpitalu Wolskim, potem został tam ordynatorem. Był jednym z najwybitniejszych chirurgów polskich ubiegłego wieku, wspaniałym technicznie, co miałem możność podziwiać, pracując z nim. Dużo mnie nauczył.
W 1968 roku Józef Dryjski, wówczas profesor, tuż po ukończeniu operacji dostaje krwotoku z żylaków przełyku. Trafia na ten sam stół operacyjny, na którym dopiero co operował. Tylko że jemu nie można już pomóc. Dla prof. Noszczyka, asystującego przy tej operacji, był to wielki dramat.

Wróg klasowy
– Byłem najgorszym uczniem w klasie i najlepszym sportowcem – podsumowuje swoje dokonania w szkole średniej prof. Noszczyk. – Po pasjach sportowych została mi ambicja – zawsze w życiu chciałem wygrywać. W znakomitym gimnazjum Górskiego miałem wybitnie uzdolnionych, wspaniałych kolegów: Krzysztof Boczkowski – późniejszy profesor warszawskiej Akademii Medycznej, genetyk i poeta; Wojtek Albiński – większość życia spędził w Afryce jako geodeta, potem napisał fantastyczne książki. Ryszard Kapuściński był zachwycony jego twórczością. Wojtek jest dziś szefem firmy geodezyjnej, w której przed laty rozpoczął pracę; Andrzej Świętochowski – filozof, poeta, muzyk i elektronik. W szkole, w latach 50., złożył z zagranicznych części magnetofon, potem telewizor. Uczył filozofii na różnych kursach w Anglii. W latach 60. wyjechał do Brukseli, skomputeryzował tam pogotowie ratunkowe. Wrócił do Londynu (gdzie mieszkał do śmierci), zaczął lansować buddyzm i został guru sekty buddyjskiej; Mariusz Szafiański, od lat w Nowym Jorku, właściciel firmy chemicznej. Opatentował farbę antyradarową i zrobił na tym majątek. I oni wszyscy kopali ze mną piłkę.
Wojciech Noszczyk maturę zdaje, jak mówi, ledwo, ledwo. Egzamin na studia medyczne już znacznie lepiej, ale na uczelnię nie zostaje przyjęty. – Nie należałem do ZMP, w dodatku kolega ze szkoły wystawił mi opinię wroga klasowego o burżuazyjnym pochodzeniu. Przeczytałem ją po 30 latach, będąc prodziekanem Wydziału Lekarskiego. Ten kolega też jest chirurgiem.
„Wróg klasowy” musi zapracować na lepszą opinię – również dosłownie. Zatrudnia się więc jako pomocnik dyspozytora w pogotowiu ratunkowym, potem salowy w zwierzętarni Instytutu Hematologii; pomaga w doświadczeniach na zwierzętach. Po roku pracy dostaje się na studia z łatwością. Szeroko wówczas lansowane „wychowanie przez pracę” zakończyło się sukcesem.
W pierwszych latach studiów sporo baluje, ale mimo to ma średnią ocen cztery plus. Na czwartym roku zrozumie, że dobre oceny z egzaminów nie uczynią z niego chirurga, i inwestuje w swoją przyszłość: praca w studenckich kołach naukowych, dyżury w szpitalach, a przede wszystkim zdobywanie wiedzy pochłaniają go bez reszty. Znów chce wygrać.

Ewa DOBROWOLSKA

Archiwum