28 marca 2015

Szlachectwo zobowiązuje

Krzysztof Schreyer,
przewodniczący Komisji Współpracy z Zagranicą ORL

Na jednym z posiedzeń ORL, w czasie realizacji punktu dotyczącego wyboru nowych członków Kolegium Redakcyjnego „Pulsu”, doszło do krótkiej, ale żywej dyskusji na temat naszego miesięcznika. Zaskoczył mnie, nie po raz pierwszy, dziwny brak klarowności w wypowiedziach niektórych dyskutantów, którzy – jakoby krytyczni – sugerowali zmiany, nie umieli jednak przedstawić konkretnych zarzutów. Byłoby to trudne, bo „Puls” cieszy się opinią najlepiej redagowanego spośród kilkunastu izbowych biuletynów.
Jak zwykle oprócz oficjalnej dyskusji odbywała się cicha, słusznie tłumiona przez prowadzącego obrady, dyskusja „szemrana” z sąsiadami lub sąsiadami sąsiadów.

Nie zapominając o tym, że członkowie ORL nie są osobami przypadkowymi, lecz wybieranymi najpierw w swoich rejonach, a następnie w głosowaniu na zjeździe wyborczym, powinienem sądzić, że ich poglądy odzwierciedlają, choćby w części, poglądy elektoratu. Musi więc być w nich także zawarta prawie „odruchowa” krytyka izb, krytyka istniejąca niemalże od chwili ich reaktywacji, narastająca, w miarę jak zawodziły ogromne nadzieje wynikające z naiwnej wiary w omnipotencję samorządu.
Z tychże „szmerów” w swoim najbliższym otoczeniu wywnioskowałem, że „Puls” powinien być bardziej biuletynem dostarczającym rzeczowych informacji (prawnych, organizacyjnych?), niż miesięcznikiem wzbijającym się na publicystyczne i edytorskie wyżyny. Szepnąłem naiwnie, że te informacje są stale umieszczane, a ich odszukanie wymaga jedynie otworzenia przysłanego do domu egzemplarza. Zorientowałem się jednak szybko, że głosy krytyki „Pulsu” były raczej nieliczne i nieśmiałe. Zastanowiły mnie jednak z innego powodu. Otóż mogły nieświadomie uwidoczniać podstawowy problem dotyczący funkcjonowania izb lekarskich.
Prawie 20 lat temu jeden z liderów naszego samorządu poprosił mnie o zredagowanie tekstu do folderu o NIL, pokazującego, czym jest i jak działa ta instytucja. Moja praca, może zbyt obszerna, nigdy nie ujrzała światła dziennego, ale dobrze pamiętam pytanie, które umieściłem na końcu, dotyczące drogi, którą pójdą izby lekarskie w Polsce. Czy będzie to raczej droga związkowa, z walką o sprawy bytowe na pierwszym miejscu, czy też droga korporacyjna, którą teraz chętniej nazwałbym „koleżeńską”, bo nie ma ona z biznesowymi korporacjami nic wspólnego.
Niestety, nawet drobne imponderabilia wskazują na zamieranie ducha koleżeństwa, czego symbolem, oczywiście nikłym, może być zanikanie w naszych relacjach słowa „kolega”.
Tymczasem warto sobie uświadomić, że wbrew wszystkim po kolei władzom, pragnącym uczynić z nas tylko urzędników i najemników, uprawiamy zawód wyjątkowy i nie powinniśmy z tej wyjątkowości rezygnować. Mamy przecież do czynienia, jak to kiedyś pisałem, z ludźmi, a nie z zepsutymi samochodami. Tylko że noblesse oblige, czyli szlachectwo, zobowiązuje. Tymczasem życie zgodne z tą zasadą nie rodzi się samo z siebie. Musimy sobie pomagać, musimy się w swoim środowisku wychowywać. Były wśród nas i są nadal jednostki wybitne, budzące podziw swą humanistyczną postawą. Jeśli czujemy, że liczba mistrzów boleśnie maleje, powinniśmy tym bardziej o nich wiedzieć. Potrzebne są nam wzory, bo nawet jeśli nie potrafimy im sprostać, to są one jak drogowskazy mówiące o tym, która droga jest dobra, a którą należy omijać. Są też zbiorowe działania, o których powinniśmy być poinformowani, aby czasem, a nuż, dołączyć.
Ktoś, kto myśli o sobie jako o usługodawcy, zachowuje się jak usługodawca, kto da narzucić sobie wizerunek dbającego tylko o zarobek wyrobnika, zachowuje się jak wyrobnik, ale kto myśli o sobie jak o członku szlachetnego stanu, stara się zachowywać godnie. Sądzę, że „Puls”, pokazując i historię, i teraźniejszość stanu lekarskiego, służy idei dobrze rozumianego koleżeństwa. Tej idei, zapisanej nieco innymi słowami, powinny służyć izby lekarskie. Tak mi się w każdym razie wydaje. Oczywiście życie pokazuje, że nigdy nie osiąga się ideału, ale warto go dostrzegać i do niego dążyć, nawet z beznadziejnym uporem Syzyfa.
Walka o prawa – tak!, walka o godne życie – tak!, ale – jak mawiali nieocenieni starożytni – Quid leges sine moribus, czyli w luźnym tłumaczeniu: Cóż warte prawa bez obyczajów!
Łączy się to z trudną walką o autorytet, o czym, jeśli los i redakcja pozwolą – kiedy indziej.
PS Zapewniam, że ów artykuł, choć po części pochwalny, nie powstał na zamówienie, lecz z potrzeby serca.

Archiwum