28 listopada 2009

Strony świata cz. II

sagi rodzinne: Skórczewscy-Nowotni-Walcowie

Powstańczy ślub
O ślubie myśleli na długo przed Powstaniem. Róża Nowotna i Jan Walc poznali się w 1941 roku, w legendarnej dziś Szkole Zaorskiego. Szybko stali się parą. – Liczba gości, których trzeba zaprosić na wesele, wprawiła nas w zakłopotanie – wspomina dr Róża Nowotna-Walc. – Moja rodzina, jego rodzina, obydwie bardzo liczne, jego przyjaciele, moi przyjaciele, nasi wspólni koledzy – dużo ludzi się nazbierało. A skąd wziąć pieniądze na takie wesele?
Odłożyli ślub na lepsze czasy.
Przed wybuchem Powstania przydzielono ich do służby medycznej batalionu „Zaremba-Piorun”, do szpitala organizowanego w Zgromadzeniu Sióstr Rodziny Marii przy ul. Hożej. – Cały tydzień czekaliśmy na godzinę „W” w mieszkaniu naszego komendanta dr. Edwarda Dreszera. Był z nami jego zastępca, przyjaciel z podchorążówki dr Gustaw Nowotny – mój starszy brat, przychodził zaprzyjaźniony z bratem Władysław Bartoszewski. Byłam tam jedyną kobietą. Latałam po zakupy na Koszyki, gotowałam. Przychodząc na miejsce zbiórki, Jasio uniknął śmierci. Mieszkał w dzielnicy zajętej prze Niemców, przy Koszykowej 5. W chwili wybuchu Powstania wszystkich mieszkających tam mężczyzn rozstrzelano na Szucha.
Trzeciego dnia działań powstańczych pożar niszczy drewnianą zabudowę klasztoru i szpital trzeba przenosić na Poznańską 11, do gmachu PZU. Zaraz potem ginie od kuli snajpera młody chłopak, sanitariusz Andrzej Twardo, ratując rannego. Chowają go na podwórku, jest msza, dwóch księży, mowy nad grobem. – Byliśmy wszyscy bardzo przejęci, na długo zapanował nastrój ogólnego przygnębienia. I nagle ktoś zaproponował: „A gdyby tak pożenić Jasiów?”.
Ślub odbył się w ocalałej z pożaru kaplicy sióstr Rodziny Marii. Najpierw trzeba było załatwić pozwolenie na obrządek rzymskokatolicki – pan młody był kalwinem. – Okazało się, że brat naszego kolegi dr. Stefana Kwiecińskiego jest księdzem, i to profesorem teologii, problem został więc rozwiązany. Po wielu latach mój szef w klinice, prof. Eugeniusz Kodejszko, przekazał mi prośbę prof. Nielubowicza o jak najszybsze znalezienie miejsca
w klinice dla jego znajomego. Tym znajomym okazał się ks. prof. Kwieciński. Był moim pacjentem aż do swojej śmierci.
Tuż przed ślubem pannę młodą zaprasza na rozmowę matka przełożona. – Wszyscy się ze mnie śmiali, że dostanę za swoje. A matka Getter powiedziała: „Nie usiłuj przekabacić męża na katolicyzm. Jeśli swoim postępowaniem doprowadzisz go do zmiany wyznania, to będzie sukces”. Było to na 20 lat przed Soborem Watykańskim, o ekumenizmie długo jeszcze się nie mówiło. Ale matka Getter był niezwykłą osobą. Miała 74 lata, była po zawale,
a harowała od rana do nocy. Prowadziła kuchnię dla nas wszystkich. No i jej słynne nalewki…
Ślub Róży Nowotnej z Janem Walcem, 12 sierpnia 1944 roku, został odnotowany jako pierwszy w Śródmieściu, w czasie Powstania. Prezenty ślubne odzwierciedlały skalę ówczesnych potrzeb i możliwości. Woda do mycia – prezent od szefa sanitarnego – plasowała się w górnych rejonach tej skali. Obrączki zrobione przez kolegę nosili przez 20 lat.
I nosiliby dalej, gdyby zupełnie nie sczerniały. Kolega wyciął je z łożyska karabinu maszynowego. Na przyjęciu weselnym matka przełożona podała kanapki z nasturcją z klasztornego ogródka, a komendant przysłał butelkę czerwonego wina. Kwiaty też były – bukiet dalii z pobliskiego Ogrodu Pomologicznego.
Dzięki pomysłowości i przedsiębiorczości personelu szpital mógł funkcjonować w najbardziej ekstremalnych warunkach: bez wody, światła, jedzenia. Niedaleko znajdowała się zdobyta przez powstańców mleczarnia. Na jej terenie była studnia i agregat, skąd nocą dostarczano prąd do zakładu rentgenowskiego doc. Witolda Zawadowskiego przy Poznańskiej. – Późniejszy profesor radiologii, człowiek o niebywałej skromności, występując w roli laboranta, pomagał naszym lekarzom w usuwaniu rannym odłamków pod kontrolą ekranu – opowiada dr Róża Nowotna-Walc. – Zabiegi, z konieczności, odbywały się w nocy. Chorych trzeba było zanieść na noszach i przynieść z powrotem. A rano normalna praca.
Powstańcy robią wypady po zaopatrzenie, poszukując żywności w składach i magazynach odbitych Niemcom. Zdobycze są najdziwniejsze. – Kiedyś dostaliśmy worek ziaren kakaowych. Były bardzo gorzkie, ale je jedliśmy, pogryzając cukrem. 9 września na jednej z placówek w pobliżu nas doszło do tragedii. 5 osób wypiło pół butelki wermutu zdobytego w składzie win
i mimo naszej pomocy zmarło w strasznych bólach. Resztę wermutu przyniesiono do nas do zbadania. 17 września od rana napływały kolejne fale rannych. Kiedy już ledwo trzymaliśmy się na nogach, jeden z lekarzy pojawił się z butelką wermutu i kiełbasą. Wlewał każdemu łyk do ust i podawał plasterek kiełbasy. Żartobliwie pytano, czy to nie ten zatruty wermut. Po pewnym czasie u wszystkich zaczęły się wymioty, bóle brzucha, biegunka, dreszcze. Gustaw, mój brat, i koleżanka mieli najgroźniejsze objawy.
Akcję ratunkową wspomina w swoich zapiskach, robionych na gorąco podczas Powstania, dr Jan Walc: „Doc. Grabowski
z pogotowia objął kierownictwo akcji. Jego środek – magnesium sulfuricum – dawał efekty nadzwyczajne. Niezapomniana jest ta sceneria: podłoga zalana wodą, ranna w ciężkim stanie leżąca na drzwiach, wokół stołu wieniec zielonych twarzy, wszędzie kręci się doc. Grabowski, szafując szmaragdowym lekiem, a od czasu do czasu ktoś wyrzuca z siebie, niby gejzer, fontannę płynu. Wreszcie, wymiotując od czasu do czasu i łykając węgiel
z pigułkami reformackimi, udaliśmy się do łóżek”.
Zapiski, które dr Walc prowadził systematycznie aż do 17 września, małżonkowie ukryli na strychu, gdy zostali wezwani do Urzędu Bezpieczeństwa w związku z aresztowaniem Henryka Józewskiego. (W 2008 r. ukazała się w Wydawnictwie „Znak” książka amerykańskiego historyka Timothy`ego Snydera: „Tajna wojna. Henryk Józewski i polsko-sowiecka wojna o Ukrainę”). Ukryli tak dobrze, że przez 10 lat nie mogli znaleźć.

Medycyna i życie
Wychodząc za Jana Walca, Róża Nowotna, córka i siostra lekarzy, znalazła się w kolejnej rodzinie lekarskiej. Obydwoje rodzice męża też byli lekarzami – teść ordynatorem chirurgii w Szpitalu Dzieciątka Jezus.
Po Powstaniu Róża z Janem opuszczają Warszawę 10 października, razem z resztą personelu szpitala. Komendant załatwił za łapówkę samochód i dobre papiery. Dojeżdżają do Brwinowa, przekupując, mimo tych dobrych papierów, zatrzymujących ich po drodze Niemców. – O 1. w nocy, kiedy tam dotarliśmy, ugotowano dla nas kartofle! Chyba nigdy nic mi bardziej nie smakowało – uśmiecha się dr Róża. Rano, kiedy mój brat mył się pod studnią – była piękna, słoneczna jesień – podeszła nieznana mu kobieta. Panie doktorze, ma pan syna, oznajmiła.
Dr Gustaw Nowotny zachorował 10 lat później na nowotwór. Zmarł w 1955 roku, mając 44 lata.
Róża i Jan Walcowie wyruszyli z Brwinowa do Podkowy Leśnej, do domu teściów. Teść był w obozie jenieckim w Rumunii, wrócił w 1946 roku; teściowa pracowała jako lekarz w obozie, w Pruszkowie. Miała nadzieję, że jeśli trafią tam po Powstaniu, zdoła ich wyciągnąć. Dom wypełniony był po brzegi uchodźcami z Warszawy.
Zaczynają nowe życie. Po dyplomie w 1947 roku Róża Nowotna-Walc podejmuje pracę w I Klinice Chorób Wewnętrznych, w Szpitalu Dzieciątka Jezus u prof. Andrzeja Biernackiego. Jan Walc jest na wolontariacie w Zakładzie Fizjologii UW; zarabia na życie jako internista, pracując w szpitalach Grochowskim i Bielańskim. Po kilku latach, kiedy prof. Jakub Ryszard Węgierko tworzy III Klinikę Chorób Wewnętrznych, Róża Nowotna-Walc zostaje jego asystentką. W 1961 roku robi doktorat. W latach 1967-1991 jest zastępcą ordynatora oddziału chorób wewnętrznych w Szpitalu Praskim.
– W czasie studiów obydwoje z mężem zachwyciliśmy się wykładami prof. Biernackiego – mówi dr Róża Nowotna-Walc – i to był powód wyboru interny. Mąż zajmował się też bardzo intensywnie tłumaczeniami literatury medycznej z francuskiego, angielskiego i niemieckiego. Długo chorował, potem pracował już tylko w lecznictwie otwartym.
Dr Jan Walc zmarł w 1982 roku.
Mieli dwoje dzieci. Syn Jan, urodzony w 1948 roku, był krytykiem literackim. Zmarł w 1993 roku na nowotwór. Córka Anna, rocznik 1955, wychowuje sześcioro swoich dzieci. Uczy francuskiego, tłumaczy.

Nowy rozdział
„Solidarność” otworzyła nowy rozdział w życiu dr Róży Nowotnej-Walc. – Wierzyliśmy, że upadnie komunizm, nastanie demokracja i świat zmieni się na lepsze – mówi. – To były lata niebywale pozytywne, żyliśmy nadzieją.
Została członkiem Krajowej Komisji Koordynacyjnej Pracowników Służby Zdrowia, „Solidarności”, współpracowała
z Prymasowskim Komitetem Pomocy Osobom Pozbawionym Wolności i ich Rodzinom.
Uczestniczyła w pracach Okrągłego Stołu, w tzw. podstoliku medycznym. – Kiedy weszliśmy po raz pierwszy do Pałacu Namiestnikowskiego, śmierdziało garkuchnią – wspomina. – My na najwyższych diapazonach, Polskę będziemy budować, a tu ten zapach. Naprzeciwko nas usiedli panowie – jeden z nich, w skórzanej kurtce, wyglądał jak ostatni ubol – i założyli drętwą mowę, typową, bez żadnych konkretów. 4 lipca był dla nas szokiem. To było wielkie przeżycie. Nie spodziewaliśmy się tego, co później nastąpiło: skłócenia społeczeństwa, podziału. Wtedy mieliśmy jednego wroga – komunę.
W działalność izb lekarskich zaangażowała się od chwili ich reaktywowania. Jest od początku sędzią Okręgowego Sądu Lekarskiego, w Komisji Etyki Lekarskiej uczestniczyła w powstawaniu Kodeksu Etyki. Ostatnio została ponownie wybrana na delegata na Okręgowy Zjazd Lekarzy warszawskiej OIL. Jest posiadaczką najwyższych odznaczeń państwowych, lekarskich i samorządowych, m.in. Polonia Restituta, Gloria Medicinae, Laudabilis.
Dr Róża Nowotna-Walc wciąż pracuje zawodowo, przyjmując pacjentów w dwóch przychodniach.

Ewa Dobrowolska

Archiwum