18 marca 2004

Rozterki terapeutyczne

Ministerstwo Zdrowia bardzo jest z siebie dumne, że wprowadziło kolejną korektę list refundacyjnych leków i obniżyło limity ich cen, spiesząc na ratunek budżetowi Narodowego Funduszu Zdrowia. Zmiany wprowadzone na listach w grudniu miały przynieść oszczędność 450 mln zł, obecna korekta, z 1 marca, powiększy tę sumę jeszcze o kilkadziesiąt milionów. Tak imponujący wynik to przede wszystkim efekt zastąpienia na listach wielu drogich preparatów tańszymi odpowiednikami, a niekoniecznie decyzja firm o obniżeniu cen swoich produktów. Dobra wola resortu zdrowia, by ulżyć pacjentom, których często nie stać na kosztowne i niezbędne w kuracji specyfiki, jest więc iluzoryczna, gdyż sprowadza się jedynie do oszczędności budżetu w wydatkach na leki. Za co budżet nie zapłaci – pacjent będzie musiał kupić z własnej kieszeni. Korekty na listach, jeśli nie pociągną za sobą zmian w lekarskiej ordynacji i w przyzwyczajeniach chorych, wydrenują ich kieszenie na 230 mln zł.
Recepta jest czekiem, który pacjent zrealizuje w aptece, i decyzja, czy będzie musiał do leku dopłacić, czy też otrzyma go w ramach ustalonego przez ministra limitu – zapada w gabinecie lekarza. Nie chcę akurat na tych łamach opisywać przypadków jaskrawych nadużyć, gdy głównym czynnikiem przy wyborze kuracji jest interes tego, kto receptę wypisuje, a nie troska o kieszeń pacjenta. Zdarza się, że do zakupu droższego leku przymusi aptekarz – mnie również niedawno oferowano droższy antybiotyk zamiast tańszego (który wypisał na recepcie laryngolog), tłumacząc to brakiem zapasów w hurtowni (co nie mogło być prawdą, bo rzecz dotyczyła powszechnej amoksycyliny). Takie przypadki ewidentnego naciągania chorych będą się zdarzać, dopóki chory nie połapie się w gąszczu identycznych leków o różnych nazwach handlowych i limitach – a nie połapie się szybko, bo to wiedza strzeżona i celowo chyba komplikowana w resorcie zdrowia. Problem polega na tym, że urzędnicy mogą porównywać w słupkach ceny leków polskich i zagranicznych, dzielić je przez wspólny mianownik, ale ich obliczenia w praktyce niewiele są warte: stu pacjentów dobrze zareaguje na tani generyk, ale dziesięciu będzie musiało zdecydować się na lek oryginalny, bo po tamtym będzie się czuć źle. I lekarz, postawiony na rampie, nie ma wyboru – nie zaordynuje choremu preparatu, który nie przyniesie żadnej korzyści; musi wybrać droższy. Czym leczyć, gdy pacjenta na niego nie stać? Tego rodzaju dylematy są całkowicie obce urzędnikom, którzy wpływają na kształt list i dumni są ze zgromadzonych oszczędności. Iluzja ta nie ma jednak nic wspólnego z efektami terapii. To domena bioterapeutów, a oni recept (na szczęście) nie wystawiają.

Paweł Walewski
Autor jest publicystą „Polityki”

Archiwum