10 lutego 2004

…dziś, tylko cokolwiek dalej – Pierwsza kadencja

Telefon nocą nie wróży nic dobrego. Pan Stanisław poinformował mnie, że do Izby wrzucono granaty. Puste ulice nocą. Wystarczyło kilkanaście minut, by znaleźć się wśród funkcjonariuszy brygady antyterrorystycznej zgromadzonych przy wejściu. Nie odpowiadają na pytania. Na pierwszym piętrze rozbite okno. Granat wybuchł w sekretariacie. Nie tylko najbliższe otoczenie, ale i przeciwległa ściana posiekana odłamkami.

Okazuje się, były dwa granaty. Na skwerze przed budynkiem rośnie kilka rajskich jabłoni cieszących wzrok zwłaszcza wiosną, gdy obsypane są bujnym kwieciem, jedne purpurowym, drugie białym. Przy zamachu odegrały dość istotną rolę. Egzekutor nie był specjalistą najwyższego lotu, ale na pewno był zawodowcem. Podjął się zadania i musiał je wykonać. Pierwszy granat, napotkawszy gęste gałęzie, spadł i rozbił się na skwerku. Policja, nie stwierdziwszy poważniejszych strat, niefrasobliwie odjechała. Ale zapłata widocznie była uzależniona od zdemolowania biura. Wrócił więc, wdrapał się na gałąź i już rzucił precyzyjnie.
Nazajutrz rozdzwoniły się telefony. Proszono o potwierdzenie tej sensacyjnej wiadomości. Dopytywano, kto mógł być sprawcą i jakie nim kierowały motywy. Policja, jak to policja, prosiła o uzbrojenie się w cierpliwość. Sprawdzała najbardziej niedorzeczne podejrzenia i w efekcie umorzyła sprawę z powodu nieznalezienia sprawcy.
Wśród licznych telefonów jeden trwale zapisał mi się w pamięci. Rozmówca nie kierował się wyłącznie ciekawością. Irracjonalny akt terrorystyczny na izbę lekarską wzbudził w nim głęboki sprzeciw. Przekazał wyrazy solidarności, a potem wyjaśnił, co spowodowało jego oburzenie. Telefonował Jerzy Umiastowski, wówczas przewodniczący gdańskiej izby. Był to wczesny okres działalności samorządu, ale już dostatecznie długi, by zorientować się w nastrojach i reakcjach środowiska lekarskiego na jego poczynania. Poczucie zaufania, jakim obdarzono nas podczas wyborów, pozwalało na rojenie bardzo optymistycznych planów. Bębenek samozadowolenia podbijały działania przyjaznych nam kolegów. Dziś z zażenowaniem wspominam entuzjastyczny napis, jakim witano Radę na pierwszym spotkaniu w przychodni na Bemowie. Przyszła reakcja, bo przyjść musiała, i to nie tylko dlatego, że żyjemy w Polsce, ale i w kraju przez długie lata rządzonym przez reżim totalitarny. Nawet przy najlepszej wierze w słuszność działania musiało nadejść uczucie zwątpienia. I ja byłem również w takim nastroju. Trafiała mi do przekonania argumentacja Jurka Umiastowskiego. Na niego ten atak terrorystyczny z granatami zadziałał jak bodziec do jeszcze aktywniejszej działalności. To był maj 1993 roku.
Powracam myślami do roku 1990 – pierwszego wyborczego zjazdu delegatów Okręgowej Izby Lekarskiej w Warszawie. Był on zorganizowany przez komitet, któremu przewodniczył profesor Tadeusz Chruściel, delegowany do pełnienia tej funkcji przez Komitet Organizacyjny powołany przez Radę Państwa. Cennym przedsięwzięciem komitetu było zorganizowanie kilku zebrań informacyjno-organizacyjnych rozpropagowanych w całej Warszawie. Pozwoliły one na szeroką informację o zasadach wyboru delegatów na zgromadzenie wyborcze. Stwarzały też możliwości poznania przyszłych kandydatów do pracy w izbie. Zgodnie ze specjalnością przewodniczącego komitetu lokalnego – odbywały się w sali wykładowej Zakładu Farmakologii. Były również spotkania w nieco skromniejszym gronie, w salce przychodni na Bemowie. Nie jestem pewien, ale organizowali je chyba miejscowi działacze NSZZ „Solidarność”.
Jedno z takich spotkań, trudno je nazwać prawyborami, stworzyło okazję do zaprezentowania swej kandydatury niektórym delegatom wybranym już na zjazd okręgowy. Odbyło się ono w Auditorium Maximum im. Adama Mickiewicza Uniwersytetu Warszawskiego. Przypuszczam, że tak jak mnie, tak wielu starszym kolegom sprawiało to wielką satysfakcję. Czuliśmy się bowiem wychowankami naszej Alma Mater.
Pierwszy zjazd miał charakter zgromadzenia wyborczego, i takie właściwie było jego główne zadanie. Zainteresowanie wyborami i znaczna ilość kandydatów deklarujących wolę pracy w samorządzie dawały możliwości przedstawienia i poznania różnych poglądów, niekiedy skrajnych opinii, w sprawach dotyczących środowiska i perspektyw, jakie się przed naszą działalnością otwierały. Rywalizacja wyborcza była dość ostra. Dla przykładu: na stanowisko przewodniczącego Okręgowej Rady Lekarskiej kandydowało czterech delegatów. Wybory na przewodniczącego oraz na stanowisko przewodniczącego Okręgowego Sądu Lekarskiego odbyły się w jednej turze. W wypadku innych stanowisk, które wymagały decyzji zjazdu, trzeba było powtarzać wybory, by uzyskać wymaganą większość.
Napawało to optymizmem. Tak wielu chętnych do pracy w samorządzie! Po upływie kilkunastu lat nie wygląda to aż tak optymistycznie. Pierwsza Okręgowa Rada Lekarska dobrze zapisała się w historii Izby warszawskiej, ale nie piszę tu laurek. Był to okres pionierskiego działania, wiedliśmy spartański żywot, bo takie mieliśmy obyczaje. Z tym większym żalem wspominam zawody, które nas spotkały. Niektórzy nie wytrzymali naporu, które stwarza praca dla wspólnego dobra. Mogę jeszcze zrozumieć tłumaczenie się stanem zdrowia, ale smutkiem napawa fakt, że w czasie pierwszej kadencji trzykrotnie wybieraliśmy Rzecznika Odpowiedzialności Zawodowej. Może to nawet ciekawe. Ten wybrany za trzecim razem jest dziś Rzecznikiem Odpowiedzialności Zawodowej w Naczelnej Radzie czwartej kadencji. Nie zawsze pierwsze wybory są trafne.
Przeglądam skład osobowy Rady Okręgowej pierwszej kadencji z mieszanymi uczuciami. Bardzo wielu jej członków sprawdziło się, niejednokrotnie zajmując we władzach samorządowych bardzo eksponowane stanowiska. Z tym większą troską wspominamy tych, którzy z takim zapałem deklarowali ochotę przy wyborach, a dziś z wielkim trudem przychodzi skojarzyć ich nazwisko z jakąkolwiek działalnością w izbie.
Zjawisko jest dość trwałe. Obecnie, kiedy diametralnie zmieniły się warunki pracy społecznej, obserwuje się je w różnych formach naszej aktywności. To zasadnicza przyczyna, która – może pokrętną drogą – skłoniła mnie do tych przemyśleń.

Jerzy Moskwa

Archiwum