16 kwietnia 2007

Sagi rodzinne: Zarębowie – Wronkowscy

Życie na wysokich obrotach cz. I

Ich drogi do medycyny różniły się, tak jak motywacje. Jej ojciec był lekarzem, wybór córki wydawał się więc naturalny. Pociągały ją jednak sztuki plastyczne, muzyka, dziennikarstwo. Był nawet taki moment, że chciała zostać zakonnicą. – Popadłam w dewocję – wspomina dr Jolanta Zaręba–Wronkowska. – Chodziłam z wielkim krzyżem na piersi, marząc o klasztorze. To nic poważnego, uspokajał rodziców brat matki, ks. infułat Jan Grabowski.
I miał rację. Po maturze, w wieku 15 lat, decyduje wreszcie: polonistyka. Ale w ostatniej chwili zmienia zdanie. Nieodparty impuls? – Ależ skąd! Chciałam się uczyć do egzaminów z koleżanką. Jej ogródek i babcine smakołyki to były dodatkowe walory wspólnej nauki. Tylko że ona zdawała na medycynę. No to ja też mogę, stwierdziłam, niewiele myśląc. I pobiegłam na uniwersytet przenieść papiery. Mama była zaskoczona, ojciec zadowolony, a wuj Grabowski skwitował: wiedziałem, że tak będzie.
W 1950 roku ojciec Zbigniewa Wronkowskiego umiera na raka żołądka. – Zostanę lekarzem i wynajdę lek na raka – postanawia piętnastoletni syn. 35 lat później tematem jego pracy habilitacyjnej będzie rak żołądka.
55 lat temu połączył ich egzamin wstępny na medycynę. Zdali, ale nie zostali przyjęci. Ona miała złe pochodzenie i nie ten wiek, on był synem „prywaciarza”.

Chłopak z Woli

Jest sierpień 1939 roku. Zbigniew Wronkowski ma 4 lata. Przed kamienicą przy ul. Laskowej na Czystem, gdzie mieszka, stoi dorożka. Ojciec chce wywieźć rodzinę na wieś. Matka suszy pieczywo – będą suchary, gdy zabraknie chleba – i ani myśli jechać. Sam nie dasz rady, tłumaczy ojcu. Rodzice się sprzeczają, ale matka stawia na swoim.
Tuż przed wybuchem wojny wpada się pożegnać zmobilizowany stryjek – w mundurze ułańskim, z szablą u boku. Czterolatek ogląda szablę z podziwem, jest wyższa od niego. Stryjka już nie zobaczy – Kazimierz Wronkowski polegnie w bitwie nad Bzurą.
Pierwsze wspomnienie z wojny: ostrzał, huk, mieszkańcy domu chronią się w piwnicy. W pobliżu spada bomba, silny podmuch zasypuje piwnicę sadzami. Wyglądają jak kominiarze, dzieciaki mają frajdę.
Trwa obrona Warszawy. Przychodzi drugi stryj – kolejarz, postrzelony przez Niemców. Bratowa robi mu opatrunek; w 1920 roku przeszła szkolenie dla sanitariuszek.
Przez całą okupację, aż do powstania, Zbyszek chodzi na kwarcówki do przychodni przy ul. Działdowskiej, w ramach profilaktyki przeciwgruźliczej i przeciwkrzywiczej. Terapia odbywa się regularnie – Niemcy panicznie się boją gruźlicy. Szkoła, w której rozpoczyna naukę, przy Dworskiej, dziś Kasprzaka, została zbudowana tuż przed wojną. Jest ładna, nowoczesna i – najważniejsze – ma basen. – Sądziłem później, że w każdej szkole jest basen. Byłem rozczarowany, że w następnej, do której nas przenieśli, basenu nie było – śmieje się prof. Zbigniew Wronkowski. Tamtą z basenem zajmują Niemcy. Nowa mieści się u zbiegu Leszna i Żelaznej. – W 1943 roku z okien szkoły oglądaliśmy powieszonych naprzeciwko 50 ludzi. Nie przeżywaliśmy tego tak jak nauczyciele, chyba byliśmy za mali. Wiedzieliśmy, oczywiście, co się dzieje, Nauczyciele już wcześniej nam tłumaczyli, delikatnie i ostrożnie, że nie żyjemy w wolnym kraju, że ludzie giną. Ja sam byłem świadkiem egzekucji przy ulicy Brylowskiej. Sprawę mordu w Katyniu hitlerowska propaganda rozgłosiła natychmiast po odkryciu grobów. Wojna oswoiła nas ze śmiercią. Nie zdawaliśmy sobie sprawy – my, dzieci – że żyjemy w warunkach ekstremalnych, innych nie pamiętaliśmy.
W pobliżu kamienicy rodzina ma niewielką działkę. Siedzą tam w zagrodzie dwie kozy, które ojciec kupił, żeby Zbyszek
i jego siostra mieli mleko. – Kiedyś jedna z nich przyszła za mną do szkoły. Od tamtej pory nie byłem już „Wroną”, tylko „Kozą”.

Na działce jest też mała ziemianka. Przed powstaniem matka gromadzi w niej cenne rzeczy i żywność. Jest tam jej futro karakułowe, skóra na buty, a także bochen chleba i połeć słoniny, wciąż wymieniane na świeże. Przewiduje, że trzeba będzie uciekać, a w razie bombardowania oddalona od zabudowań ziemianka łatwiej przetrwa.
Zbyszek ogląda wybuch powstania na Kercelaku, jednym z najstarszych i największych targowisk Warszawy. 1 sierpnia przekupniów tam nie ma. Są za to niemieckie czołgi i wozy pancerne, panuje chaos, zewsząd słychać strzały. Po godzinie „W” widzi powstańców zmierzających w kierunku Szpitala Żydowskiego przy ul. Dworskiej, sąsiadującego z podwórzem ich domu. – Kiedy powstańcy przeszli z podwórza na otwarte pole warzywne, ukryci w bunkrze Niemcy ich wszystkich wystrzelali – opowiada Profesor.
Sprawdziły się przewidywania matki.
W drugim tygodniu powstania do kamienicy wkraczają esesmani. Dają mieszkańcom 5 minut na opuszczenie domu. Wystarczyło na dotarcie do ziemianki.
Nie było dokąd uciekać. Otoczyli ulice, a nas zapędzili do kościoła św. Wojciecha. Wszyscy byli przerażeni, słyszeli o wymordowaniu 5 sierpnia trzech tysięcy ludzi na dziedzińcu fabryki Franaszka. Uratowała nas interwencja aliantów, którzy zagrozili Hitlerowi odwetem na jeńcach niemieckich. Ale my o tym wtedy nie wiedzieliśmy.
W obozie przejściowym w Pruszkowie ojciec, znając strach Niemców przed chorobami zakaźnymi, symuluje gruźlicę.
I tak trafiają do szpitala w Tworkach.
Nagle wokół mnie drzewa, spokój, czysto, jest jedzenie – to był szok. Spędzają tam 10 dni. Potem muszą poszukać innego schronienia. Po 50 kilometrach marszu znajdują je we wsi Jesionka za Żyrardowem. Wiejska chata będzie ich domem aż do wyzwolenia Warszawy.
Najpierw przyszli do wsi pokonani.
W białych maskujących kombinezonach wyglądali na śniegu jak zjawy. Ledwo żywi, powłóczący nogami, nie wzbudzali nienawiści, jak zaobserwował dziesięcioletni wówczas Zbyszek. Po ich słynnej bucie nie zostało ani śladu – ot, zwykli żołnierze. Zwycięzcy, którzy nadeszli po nich, też nie wyglądali na triumfatorów. Jak tamci byli w białych kombinezonach i jak tamci padali ze zmęczenia. – Niemców nikt nie obrzucał kamieniami, na widok Rosjan nie było spontanicznej radości. Jednym i drugim moja matka wynosiła grochówkę.
Do Warszawy rodzina Wronkowskich wraca wiosną 1945 roku. Kiedy w sierpniu 1944 ją opuszczali, była jeszcze miastem – z ulicami, domami, drzewami, ludźmi. Teraz zastali ruiny i zgliszcza. Po wielu ludziach pozostały tylko wspomnienia. W ich domu przy ul. Laskowej mieszkało dwadzieścia rodzin. Po wojnie wróciły cztery. Kamienica spłonęła. Ojciec sklecił na podwórzu mały domek i mieli dach nad głową. Gorzej było z jedzeniem. – Kiedyś spod mojej poduszki wyskoczył szczur i jakby tego było mało, zjadł ostatni kawałek chleba. A ja byłem wtedy sam w domu – wspomina Profesor – i bardzo głodny.

Dziewczyna z Milanówka

Kiedy wybucha wojna, dwuletnia Jola Zaręba mieszka z rodzicami w Milanówku, w małym domku z ogrodem przy ul. Inżynierskiej. Dr Piotr Zaręba, jej ojciec, absolwent Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Warszawskiego z 1928 roku, jest internistą zajmującym się chorobami serca.
Zarabiając na studia, imał się różnych prac: był pomocnikiem geodety, subiektem w magazynie drogeryjnym, a nawet fordanserem w eleganckiej restauracji „Le bouquet” na Nowym Świecie, zwanej swojsko: „Pod bukietem”. Już podczas studiów został asystentem dr. Mściwoja Semerau-Siemianowskiego, późniejszego profesora UW, jednego z twórców polskiej kardiologii. To właśnie jego mistrz zaszczepił w nim zainteresowanie chorobami serca. – Ojciec był typem czechowowskiego doktora – wspomina córka. – Uprawiał medycynę holistyczną, był humanistą w każdym sensie. Uwielbiał książki, jego pasja bibliofilska przeszła potem na Piotra, mojego młodszego brata. Kochał muzykę, zwłaszcza Chopina, rysował, pisywał dowcipne wierszyki. Mama przez całe życie malowała.

W 1933 roku dr Piotr Zaręba żeni się z Aliną Grabowską, romanistką tuż po dyplomie na Uniwersytecie Warszawskim. Osiadają w Milanówku, wśród sosen i kwiatów, co on, warszawiak urodzony na Freta, ceni sobie nadzwyczaj. Po czterech latach rodzi się Jolanta. Sielankę przerywa wojna, na szczęście nie objawia się tu w całej swojej grozie, obecnej na ulicach Warszawy. „Był to jednak Milanówek, taka wojenna Warszawka, było tłumnie, nawet ciekawie, bezpieczniej, drzewa kwitły, a nie płonęły” – napisze po latach dr Jolanta Zaręba-Wronkowska. W kolorowych budkach, które wyrosły podczas okupacji naprzeciwko składu węgla, eleganckie damy podają kawę z żołędzi i osobliwe ciastka z makuchem lub melasą – skrzyżowanie polskiej pomysłowości z okupacyjną biedą. Bywają tam sławni ludzie ze świata sztuki, palestry, nauki. Ludzi z konspiracji nie widać, ale oni też się przewijają przez Milanówek: przedstawiciele rządu londyńskiego, ostatni komendant AK, gen. Leopold Okulicki – „Niedźwiadek”, kurier z Londynu Jan Nowak-Jeziorański. Po Powstaniu Warszawskim to 6,5-tysięczne miasteczko stanie się przystanią dla 40–60 tys. warszawiaków.

W głodnych latach okupacji rodzinę ratują pacjenci doktora, rewanżując się za leczenie prawdziwym białym chlebem, kawałkiem mięsa, osełką masła, świeżymi jajkami. Własne kury padły na epidemię. Koza też była, ale krótko – nie nauczyli się jej doić. Zamiast koziego mleka Piotruś, rocznik 1941, jest karmiony zachodnimi odżywkami. – Wujostwo Brudniccy mieli skład apteczny na Marszałkowskiej, który funkcjonował przez całą okupację. Dzięki ich odżywkom braciszek kwitł, a i mnie się trafiało – wspomina dr Zaręba–Wronkowska.
Dr Piotr Zaręba lubi ład w otoczeniu, dba o porządek i wygląd zewnętrzny. – Umiał zadawać szyku w trzykrotnie nicowanym blezerze – opowiada córka – do tego kapelusz i laseczka. Trzeba trzymać fason niezależnie od okoliczności – to jego sposób na życie. Placki kartoflane Alina Zaręba smaży na tranie, ale podaje na rosenthalach, jak wszystko inne. Dba o to, żeby dom był na odpowiednim poziomie, realizację swoich ambicji zawodowych odkładając na później. Po śmierci męża będzie przez 20 lat nauczycielką francuskiego w liceum w Grodzisku Mazowieckim. Teraz zajmuje się domem i dziećmi, czuwa nad ich rozwojem intelektualnym. W formie zabawy przerabia z córką program szkolny, dzięki czemu ośmioletnia Jolanta zostanie przyjęta od razu do czwartej klasy. Szkoła sprzyja kształtowaniu jej licznych talentów, dziewczynka jest szczęśliwa. Po roku nauki jak grom z jasnego nieba spada na nią wiadomość o przeprowadzce do Mińska Mazowieckiego. – W Milanówku sąsiadowaliśmy przez płot z rodziną Hellerów. Rodzice byli z nimi bardzo zaprzyjaźnieni. Stefan Heller zorganizował w Milanówku pluton ZWZ-AK. Aresztowany w 1945 roku na skutek donosu, trafił na dwa lata do sowieckiego łagru. Ojciec został ostrzeżony, że po niego też mogą przyjść, lepiej więc, żeby zniknął – opowiada dr Zaręba-Wronkowska.
Pierwszego dnia w mińskiej szkole Jolanta bryluje, zwłaszcza na francuskim. Ale kiedy w swoim futerku ze źrebaków wraca do domu, koledzy z klasy już na nią czekają. Biją, plują, wykpiwają: „Francuzica”, „malowana lala”. – Nigdy więcej tam nie pójdę – oznajmia rodzicom i będzie to jej pierwsza dojrzała decyzja. Następna szkoła jest zgoła inna, inni są też uczniowie. Dzięki świetnej polonistce Jolanta odkrywa w sobie zamiłowanie do pisania. – Będę dziennikarką – postanawia. Wciąż coś jednak rysuje, maluje, a efekty są coraz lepsze. Szkoda takiego talentu, mówią nauczyciele, gdy piętnastoletnia maturzystka wybiera ostatecznie medycynę. Cdn.

Ewa Dobrowolska

Archiwum