19 listopada 2003

Artyści w mojej pamięci

Dzięki mojemu mężowi, który jako lekarz cieszył się ogromną sympatią wśród ludzi sztuki, poznałam i ja niektórych artystów, aktorów, malarzy, muzyków. Darzyła nas przyjaźnią Elżbieta Barszczewska, która po śmierci swego męża – Mariana Wyrzykowskiego – miała depresję i często dzwoniła do nas, proponując wspólny spacer czy zwiedzanie muzeów. Zaprzyjaźniłam się też z sędziwą panią Mieczysławą Ćwiklińską. Zakochana w moim mężu – koniecznie chciała mnie poznać. Złożyłam jej więc wizytę w Konstancinie, gdzie przebywała na kuracji, i wręczyłam bukiet polnych kwiatów zebranych po drodze. Tuląc kwiaty, rozpłakała się – bo jak mi wyznała, przypomniały jej pierwszą miłość i chłopaka, który taki sam bukiet ofiarował. Mąż poszedł odwiedzić pacjentów, a my gadałyśmy o rolach, w jakich występowała i o ostatniej sztuce pt. „Drzewa umierają stojąc”. Wspominała swoje zagraniczne wojaże – wdzięczną publiczność i ogromne brawa. Żyła tymi wspomnieniami. Okazało się, że aktorzy, którzy występowali z nią w tej ostatniej sztuce, są mi dobrze znani. Z Barbarą Stępniakówną znałam się od lat. Była żoną doktora Słomskiego, kolegi mojego męża. Zachwycała mnie swym radosnym usposobieniem i piękną aparycją. Spotykaliśmy się dwa razy w roku u naszych wspólnych przyjaciół, doktorostwa Kowalewskich. Andrzeja Grzybowskiego znałam jeszcze sprzed II wojny światowej. Był bratem mojej koleżanki, z którą chodziłam do tej samej klasy. Miałyśmy więc z panią Miecią temat do rozmowy. Okazało się też, że okna jej sypialni są vis `a vis mojego gabinetu. Weszło w zwyczaj, że o godzinie 10, kiedy wstawała z łóżka, otwierała okno i machała mi ręcznikiem – ja odmachiwałam i to był stały rytuał, aż do jej ostatnich dni.
Wiosną spotykaliśmy się z malarzem prof. E. Eibischem. Przyjeżdżał z Włoch, gdzie mieszkał przez pół roku. Zapraszał nas na herbatę i oglądanie obrazów. Mąż badał żonę profesora, panią Franciszkę, a profesor razem ze mną krążył „na czworakach” wśród prac rozłożonych na podłodze. Zawsze interesowałam się malarstwem, zwiedzałam liczne europejskie muzea, więc tematów nigdy nie zabrakło.
Maję Berezowską poznałam na działce przy ul. Wołoskiej, gdzie hodowała kwiaty i miała oryginalny domek – z okrągłym oknem. W lecie, ku zgorszeniu działkowiczów, chodziła w stroju topless, choć zaczęła siódmy krzyżyk. Ale ponieważ lubiła tylko mężczyzn, ja nie znajdowałam się w sferze jej zainteresowań.
Prawdziwą przyjaźnią darzył nas rzeźbiarz Alfons Karny. Zapraszał mnie często do swej pracowni na Wiejskiej. Na wielu półkach stały obok siebie niezliczone rzeźby – głowy sławnych ludzi, a wśród nich głowa Józefa Piłsudskiego, co nie podobało się władzy Polski Ludowej. Kiedy artysta odmówił wykonania popiersia Gierka, zabrano mu pracownię – dom zburzono. Dziś stoi w tym miejscu hotel sejmowy. Ponieważ w Muzeum Narodowym nie znalazło się miejsce na rzeźby Karnego, przekazał je wszystkie Muzeum Wojska w Białymstoku, swym rodzinnym mieście. Pan Alfons stosował oryginalną dietę: żywił się suchym chlebem, zsiadłym mlekiem i mleczem, zapraszaliśmy go więc na niedzielne obiady. Przychodził chętnie – opowiadał o okupacji i głodzie, jaki wtedy cierpiał. Kiedyś zasłabł na ulicy. Znalazła go tam młoda dziewczyna i zaprowadziła do domu na obiad. W dowód wdzięczności uwiecznił ją w rzeźbie, a po latach mnie tę rzeźbę ofiarował. Z zachwytem opowiadał o najlepszym okresie w swoim życiu, kiedy dostał roczne stypendium do Paryża. Po wypiciu większej ilości wina wdał się w bójkę ze strażnikiem w Luwrze – przesuwając w Sali Marszałkowskiej z ostatniej pozycji na pierwszą rzeźbę przedstawiającą księcia Józefa Poniatowskiego. Śmierć Alfonsa Karnego odczuliśmy jak odejście kogoś bliskiego i drogiego.
Ciepło wspominam dyrygenta Teatru Wielkiego, prof. Zygmunta Latoszewskiego. Niski, szczupły pan z bujną, siwą czupryną pięknie się prezentował we fraku. Dyrygował orkiestrą niezwykle spokojnie, bez zbytecznych ruchów. W 1980 r. postanowił wystawić operę Moniuszki „Hrabina”, po wojnie nigdy niegraną. Jak zapowiadał, miało to być wspaniałe widowisko – prawdziwa uczta dla uszu i oczu, z najlepszymi śpiewakami, bogatą scenografią i doskonałą choreografią. Premierę zaplanowano na 31 grudnia 1980 roku. Niestety, stan wojenny zniweczył te plany. Prof. Latoszewski był załamany. Dopiero po zniesieniu godziny policyjnej pozwolono na wystawienie spektaklu. Inscenizacja ”Hrabiny” stała się wielkim osiągnięciem Latoszewskiego. Po skończonym przedstawieniu publiczność wielokrotnie oklaskiwała wykonawców i dyrygenta, rzucano na scenę kwiaty. Zostaliśmy zaproszeni na lampkę szampana z całym zespołem Teatru Wielkiego. Miłą atmosferę zakłócił dziennikarz z „Trybuny Ludu”, który przepchnął się do maestra, pytając, ile pieniędzy kosztowało wystawienie opery. Latoszewski odparł krótko: „dużo!”. A wtedy ja bardzo głośno zapytałam dziennikarza, czy może wie, ile Polskę kosztuje jeden dzień stanu wojennego. Ale nie odpowiedział, bo szybko się wycofał. Ja natomiast od całego zaspołu otrzymałam oklaski.
Dziś już nie ma tych wszystkich wspaniałych artystów, ale wciąż żyją w mojej wdzięcznej pamięci. Jestem szczęśliwa, że dane mi było choć przez chwilę uczestniczyć w ich twórczym życiu.

Anna Bieżańska

Archiwum