23 kwietnia 2011

Literatura i życie

Artur Dziak

Z teatru na ul. Nowogrodzkiej odchodzi profesor Żuk. Wzywa mnie profesor Gruca i nakazuje objęcie wakatu. – Piszesz różne książeczki i kręcisz filmy o nogach, więc weźmiesz posadę po Żuku – mówi profesor – co oznacza, że otrzymałem propozycję nie do odrzucenia. Czuję się mocno dowartościowany, a poza tym praca z baletem to coś, co otwiera zupełnie nowe horyzonty w życiu ortopedy, szczególnie ortopedy młodego, gdyż tego rodzaju otarcie się o wielką sztukę musi stanowić wielkie przeżycie.
Gmach opery i baletu na Placu Teatralnym jest jeszcze w budowie, więc Opera Warszawska mieści się w przedwojennym budynku „Romy” na ulicy Nowogrodzkiej. Pracy w balecie jest dużo, ale zgłaszane patologie są trywialne – wynikają ze zbyt agresywnej eksploatacji tancerzy i tancerek, i nazbyt częstych repetycji.
Pewnego dnia do gabinetu wchodzi sekretarka i do pliku kart chorobowych dokłada jeszcze cztery. – A to co? – pytam. Sekretarka chichocząc informuje mnie, że to dokumentacja czterech pań „tańczących do kotleta” w „Adrii”, które cierpią na identyczną przypadłość, przeto proszą o grupowe ich przyjęcie i zbadanie. To właśnie uroda tancerek kabaretowych wyzwalała nienawiść do nich tancerek operowych, które o tych pierwszych nie wyrażały się inaczej, jak „te, co tańczą z piórami w dupie”.
Rozbawiony i spodziewając się medycznego ewenementu, proszę wszystkie cztery naraz. Wchodzą dziewczyny jak łanie. Od progu oświadczają, że sprowadzają je do mnie kłopoty ze stopami. – Proszę się rozebrać – zalecam machinalnie, nie przerywając opisywania karty poprzedniego pacjenta.
Po krótkiej, stanowczo zbyt krótkiej chwili, mam przed sobą cztery kompletnie nagie dziewczyny. Ale za to w szpilkach.
– To żeście się całe rozebrały do rosołu! Nie wiem, po jaką cholerę, ale rzeczy najważniejszej, szpileczek, to żeście zdjąć nie raczyły!
– A bo my nie umiemy chodzić na bosaka!
– Nawet na plaży? Kłamstwo wierutne!
– wybucham.
– Nawet – odpowiadają. Po krótkiej chwili sprawa się wyjaśnia już przy próbie badania ortopedycznego. Wszystkie tancerki mają trwały przykurcz ścięgna Achillesa, który im pozwala na chodzenie jedynie w butach na obcasach – najlepiej szpilkach, z powodu niemożności zgięcia grzbietowego stóp. Bóle przodostopia związane były z rozdeptaniem przednich odcinków stóp i uciskiem nerwów międzypalcowych oraz podrażnieniem kaletki maziowej paluchów. Wszystko to z powodu konfliktu z niefizjologicznym obuwiem. Kiedy wyjaśniłem, na czym polega ich dolegliwość, że od tego się nie umiera i że na dobrą sprawę tę przypadłość trzeba polubić, gdyż gdyby podjąć się leczenia, to w grę wchodzi jedynie korekcja operacyjna, a to oznacza pot i łzy – dziewczyny oświadczyły, że się namyślą.
Po tygodniu zgłosiła się reprezentantka całej czwórki i oświadczyła, że z powodu długoterminowych kontraktów i zagranicznego tournee chwilowo leczenie operacyjne nie wchodzi w rachubę. Proszą przeto, by je nauczyć ewentualnych ćwiczeń i autoleczenia. W związku z tym – mówi – „jestem zaproszony na show do Sali Kongresowej, gdzie po przedstawieniu odbędzie się okolicznościowa kolacyjka, bo najlepiej o leczeniu rozmawiać przy elegancko zastawionym i ładnie ugarnirowanym stole”.
Wstępna sesja terapeutyczna stanowiła entree do całego programu skutecznego zresztą leczenia. Wielokrotnie później otrzymywałem zaproszenia od wdzięcznych pacjentek na różnorodne występy i zawsze byłem specjalnie honorowany. Pewnego wieczoru, kiedy dziewczyny dowiedziały się, że właśnie obchodzę imieniny, honory były szczególne. Wywołało to małą konsternację u mojej żony, kiedy konferansjer ogłosił całej sali, że clou programu będzie stanowić striptiz zbiorowy grupy tanecznej, który „Alinki” dedykują obecnemu na sali doktorowi Arturowi Dziakowi – wieloletniemu przyjacielowi tancerek, „który tak pięknie potrafi zadbać o duszę i ciało kobiety…”.
Aż do najnowszych czasów wszelkie kontakty z bohemą były uważane przez zwykłych zjadaczy chleba za dwuznaczne i podejrzane moralnie – przeto godne najwyższego potępienia! Nic też dziwnego, że kiedy pewnej lipcowej niedzieli moja matka zjechała do Anina, to w pierwszym rzędzie zechciała się dowiedzieć, jak sprawy stoją z moją nową posadą. Kto matce powiedział, że leczę balet, tego do dzisiaj ustalić nie można. Prawdopodobnie był to ktoś z takich, co na anonimach podpisują się „życzliwy”. Fakt, że matczysko ciężko nad tym faktem bolało, upatrując w posadzie zalążka rozpadu katolickiej rodziny oraz zwykłej z mej strony „rui i porubstwa”, jak to wówczas określano.
Znajdowałem się akurat w ogrodzie i doskonale słyszałem każde słowo wypowiedziane na werandzie.
– No i chodzi jeszcze Artuś na te artystki? – zapytała matka, kładąc pogardliwy nacisk na słowa „chodzi” i „artystki”, co samo w sobie miało wyrażać jej głęboką dezaprobatę i pogardę dla baletu.
– Nie, mamusiu, zabroniłam! – odpowiedziała moja żona.
– No to skończyło się życie motyla, a zaczęło życie glisty – stwierdziła aprobująco matka. Chwała Bogu, że żona moja kupiła słowo „motyl”, a nie zwróciła uwagi na słowo „glista”, które zapewne miało charakteryzować rozkosze życia domowego u boku żony. Po prostu, przy tym ostatnim słowie uwaga jej musiała być mocno rozproszona.
Oddając sprawiedliwość mej biednej żonie, nie protestowałem zbytnio przeciwko jej zakazowi, gdyż i mnie przejadły się nieco radosne bankiety towarzyszące każdemu cudownemu uzdrowieniu różnych gwiazd i gwiazdeczek, zajmujące nie tylko dni całe, ale niekiedy też i całe noce, co powodowało niesprawiedliwe obrzucanie mnie kalumniami i odsądzanie od czci i wiary!

Archiwum