5 kwietnia 2008

Dom Medyka, czyli jak w tym Kole bywało

… dziś, tylko cokolwiek dalej

Dom Medyka przy ul. Oczki zbudowali kiedyś aktywni studenci społecznicy, ci, którzy otrzymali dyplomy lekarskie tuż przed wybuchem II wojny światowej i bardzo wcześnie zaznaczyli swą nieprzeciętność. Tadeusz Koszarawski, późniejszy profesor, twórca onkologii polskiej, Marian Pertkiewicz, świetny lekarz ortopeda, szef powojennej kolejowej służby zdrowia, Tadeusz Dąbrowski, docent, ortopeda, Tadeusz Kaczorowski, najlepszy łowicki chirurg, przyjaciel i nauczyciel wielu adeptów tej specjalności. Pewno byli jeszcze inni, wyliczyłam bliskich sercu. Pomagali, działali na rzecz kolegów, zbierali fundusze i powstał ten dom. Oni zaś byli członkami Koła Medyków.
Powstała wyspa, tak nazwałam to miejsce, a mówiło się po prostu: jestem w Kole, byłam w Kole, moja wyspa, moje Koło.

Ktoś, kto ma mało lat, tyleż samodzielności, nagle opuszcza oswojoną szkołę i klasę w małym mieście, zaczyna dojeżdżać do stolicy mało przyjaznym pociągiem, czuje się osierocony – szuka stałego punktu na mapie Warszawy, aby stąd udawać się na wykłady, ćwiczenia, rozmawiać z kolegami albo ogrzać się w mroźny dzień. Takiego punktu odniesienia, mety.

W Kole jest wszystko: stoły, krzesła; można wypożyczyć książkę w bibliotece u pani Lucyny Wolfenburg, uśmiechniętej pani o długich blond włosach, a w stołówce zjeść obiad.
W szatni „urzęduje” pan Adam, umie pilnować naszych palt, ale równie starannie strzeże tajemnych liścików i ustnie przekazywanych wiadomości do „najdroższego”. My, starzy bywalcy, byliśmy jak gdyby podopiecznymi pana Adama. Potrafił zapytać, czy kolejny raz nie zgubiłam rękawiczek, wiedział bowiem, że to moja „specjalność”.
Poczesne miejsce w Kole zajmował automat telefoniczny. Cierpliwie stało się w kolejce, aby porozmawiać. Trudno dziś zrozumieć nieobecność telefonu, telewizji czy samochodu. Te wszystkie wynalazki były, ale nie dotyczyły naszego codziennego – całkiem miłego, uśmiechniętego – życia. Czytało się książki, cieszyły słuchowiska radiowe, spotkania z przyjaciółmi i rozmowy – często o tym, co się przeczytało.
W Kole najważniejsza była sala balowa. Służyła do zabaw, ale nie organizowano ich tak wiele. Zapamiętałam nasz „półmetek”, czyli bal z okazji połowy studiów. Z sufitu zwieszały się imponujące karnawałowe baloniki, tylko w miarę trwania balu spadały smętnie w formie… prezerwatyw, z których były wykonane przez pomysłowych organizatorów. Pamiętam, że Jurek Wasyłyszyn zaprosił wtedy swą sympatię ze Szkoły Teatralnej – Alicję Wyszyńską. Patrzyłyśmy z podziwem i zazdrością na klasę adeptki sztuki aktorskiej. Chociaż wtedy mówiono, że medyczki wiodą prym, jeśli chodzi o urodę studentek warszawskich, ale jednak te z Miodowej miały patent na prawdziwe piękno i wtajemniczenie w sekrety elegancji.
Sala balowa stanowiła bardzo ważne miejsce pracy chóru. Tu, pod batutą naszego utalentowanego starszego kolegi Ryśka Mikusia, doskonaliliśmy repertuar koncertów. Była w nim ludowość, klasyka, ale też niestety pieśni masowe. Akompaniował Jurek Wojciechowski (jeszcze bez Woy). Jurek zaczynał właśnie wieloletnie dzieje teatrzyku „Eskulap”. To wtedy w Kole rodziły się te cudowne piosenki, znane nie tylko w kraju, ale i za oceanem, a Krysia Wieczorek śpiewała „Pamiętasz, jak szliśmy wybrzeżem”, o tych dwóch sercach. (Nie wiem, czy treść tej piosenki byłaby taka sama dziś, w epoce licznych i częstych przeszczepów serca). Wspominam często Rysia Mikusia, o jego talencie wiele mówił mi nieżyjący już dziś śpiewak Filharmonii Narodowej Stefan Czerski. Gdzie podziewa się ten artysta, który został lekarzem i wchłonął go Lewiatan prowincjonalnego świata, w którym obowiązywały nakazy pracy? (zahaczyłam o Miłosza).

Marzy mi się jubileusz Koła – jest Mikuś, śpiewamy Moniuszkę, Jurek Wojciechowski akompaniuje Krysi Wieczorek, a ona śpiewa w ten szczególny, aksamitny sposób, wchodzi Ferdynand Radziwiłł z Adą Gibraltar, beżowy Snigurowicz znowu wpatrzony w Janeczkę, Basia Badurska jak zwykle obok Hani i Haliny, a drobna, śniada irańska dziewczyna o imieniu Roszan śpiewa niskim głosem radości życia „pariboh oj pariboh” (do dziś nie wiem, co to znaczy, ale to pachnie miłością).

Na parterze w Kole była salka cichej nauki. Kilka stolików i krzeseł, ciasnota, chociaż nie wolno palić. Pamiętam Jurka Rustowskiego z dużą teczką, poszukiwał zwykle swojej miłej ze stomatologii. Nazywałam ją bielaskiem, takie popielate włosy i porcelanowa jasna cera. Została jego żoną. Wejście Jurka to był sygnał, że skończyły się zajęcia
i mój chłopak też zaraz się zjawi.
Obok „cichej” salki była druga – pełna gwaru, hałasu, pachnąca papierosami. Tu nikt nie liczył się z żadnym nakazem, chociaż i tu niektórzy usiłowali się uczyć. Milczeli tylko zapaleni szachiści, pochyleni nad szachownicami, otoczeni kibicami. Wpadałam tu po zajęciach, aby mojego miłego oderwać od szachów. Grywał zwykle z Jankiem Filipowiczem albo z Wiktorem Psikutą, kolegami z grupy. Przy stoliku siedzieli rozgadani, palący, jedzący cokolwiek „królowie życia”. Obok nich byli i tacy, którzy usiłowali się uczyć osteologii, bo właśnie w tej salce wypożyczano kości. Widziałam więc fałszywych Hamletów, bo nie z państwa duńskiego, nie mieli także czaszek Yorika…tylko w perspektywie kolokwium z osteologii.
Najbarwniejszą postacią tego hałaśliwego miejsca był Jurek Karp Lowiannik, mówili na niego Karpuszko. Grywał w szachy, podobno dobry był w brydżu, może i w pokerze, ale nie rozumiałam tego. Taki czechowowski bon vivant, Rosjanin mówiący nienaganną polszczyzną, syn naszej lektorki języka rosyjskiego. Był rok wyżej ode mnie, potem na tym samym roku, a skończył rok później. Nie jest łatwo być królem życia i nigdy nie było, nawet w PRL. Jerzy podobno chciał zostać chirurgiem, ale nie było mu to pisane. Jeszcze w czasie stażu przeddyplomowego zmarł wskutek komplikacji po operacji wyrostka robaczkowego. Że też taki kpiarz nie wyśmiał śmierci, która przyszła w tak nieodpowiedniej chwili, nie pozwoliła mu nawet wypróbować młodych skrzydeł. Często mijam jego powązkowski grób i ciągle czekam, że usłyszę młody, beztroski śmiech. Ten z zadymionego pokoju w Kole przy Oczki. Chciałabym jeszcze przywołać próbę chóru, usiąść obok Marylki Lewandowskiej (dziś nosi nazwisko Skrzypek i aktywnie działa w pięknym Toruniu), w altach, uśmiechnąć się do Stasi Jurczyk i Hali Bartoszewicz i poćwiczyć z nimi mazura ze „Strasznego dworu” Moniuszki. Potem poszłabym do biblioteki pogadać z panią Lucyną, może nawet wypożyczyć jakąś książkę, zjeść podły obiad w stołówce w suterenie, później przekazać miły liścik przez pana Adama i powiedzieć mu, że znowu zgubiłam czerwone rękawiczki. Usiąść na parapecie i pomyśleć o zielonych latach tutaj, przy ulicy Oczki, która widziała nie tylko nas, ale i tych zakatowanych w podziemiach WSI (róg Oczki i Chałubińskiego), ze śladami Anody, bohatera Powstania Warszawskiego i tragicznej historii czasów stalinowskich. Nie byliśmy świadomi tego potwornego sąsiedztwa. Idąc z Koła, mijaliśmy niezmiennie żołnierza wartownika, tylko nie sądziliśmy, że pilnuje zbrodni.
Tyle reminiscencji wokół dość skromnego budynku, jakże cennego, bo tyle miejsca w sercu i pamięci zajmuje. Uświadamia przemijanie ludzi, rzeczy, zdarzeń, miłości. Dobrze, że wciąż jest przy tej samej ulicy, jako moja wyspa. Niech trwa, chociaż dziś już nie dla mnie.

Jolanta ZARĘBA-WRONKOWSKA

Archiwum