3 lipca 2020

Nie ma mowy o bezsilności

Czy da się pogodzić troskę o zdrowie z ryzykowaniem zdrowia? O tego typu paradoksach z Szymonem Kołeckim, mistrzem olimpijskim, medalistą mistrzostw świata i Europy w podnoszeniu ciężarów, a obecnie zawodnikiem MMA, rozmawia Renata Jeziółkowska.

Jak pan, jako sportowiec, na co dzień dba o zdrowie? Tak standardowo, abstrahując od epidemii.

Dbam o kondycję organizmu. Ważna jest dla mnie suplementacja, dieta, trening uzupełniający i rehabilitacja. Raz w tygodniu jeżdżę na rehabilitację, tzw. powięziową, bez względu na to, czy mnie coś boli, czy nie. Trenuję regularnie. Jeżeli chodzi o żywienie, od 10 lat mam całkiem niezłe pojęcie o tym, jak powinienem się odżywiać. Kiedyś korzystałem z porad specjalisty, który mi wytłumaczył zasady funkcjonowania organizmu, uczestniczyłem w kilku jego seminariach – nagrałem te sesje, odtwarzałem, uczyłem się. Pierwszą dietę on mi ułożył, później przez wiele lat sam to korygowałem. Odkąd zmieniłem dyscyplinę – z ciężarów na MMA – pracuję z dietetyczką, która trenowała ju–jitsu. Ju-jitsu to jest jedna z walk parterowych, więc moja dietetyczka dobrze rozumie i specyfikę żywienia, i sportu, który teraz uprawiam. Dieta bywa różna, bo czasami muszę osiągnąć wyższą wagę, czyli np. przytyć 6 kg, albo w trzy dni zrzucić 7. Jest co robić i nad czym się głowić… Ale dieta dla sportowca to coś naturalnego. Do tego ćwiczenia dodatkowe po treningu – stabilizacyjne, rozciągające. To są całe zestawy ćwiczeń, robię je od lat, dwa, trzy razy w tygodniu, po to, żeby zabezpieczyć kolana, stawy skokowe, biodrowe, barkowe. Mimo że mam bardzo urozmaicony trening – bo i zapasy, i uderzenia, i MMA, i parter, mocno pilnuję stabilizacji i stretchingu po treningu. Odnowa biologiczna jest dla mnie czymś normalnym, sauna minimum dwa razy w tygodniu. Mam świetnych rehabilitantów, zawsze jak jest jakiś problem, szybko mi pomagają. A gdy nie mam żadnych problemów, spotkania z nimi traktuję jak przegląd organizmu. Terapeuci potrafią wyczuć zmiany, które z czasem mogą się rozwinąć, nawet jeśli my ich jeszcze nie czujemy. One mogą być początkiem poważnych kontuzji. I dzięki takiej profilaktyce z pewnością wielu kontuzji udało mi się uniknąć.

Jest pan w kontakcie z lekarzami?

Tak. Od lat współpracuję z dwoma ortopedami. Jeżeli zdarza mi się poważniejszy uraz, a oczywiście miałem niejeden w czasie mojej przygody z MMA, zawsze mogę na nich liczyć.

A jak wygląda sprawa badań profilaktycznych?

Badania robię profilaktycznie non stop. Rozszerzona morfologia plus różne czynniki dodatkowe. Przed każdą walką muszę zrobić badania na HIV, na żółtaczkę B i C, ponieważ podczas walki może się polać krew i, żeby nie zarazić przeciwnika, te badania trzeba wykonać. Ale ja robię je często niezależnie od walk, przynajmniej raz na dwa miesiące. Zawsze miałem dosyć niski jak na ciężarowca poziom żelaza. Natomiast poziom CPK często miewam całkiem wysoki. Badania pomagają mi regulować trening. Wyniki pokazują, czy jestem zmęczony. Po wskaźnikach widzę, że już jestem „zakatowany”, choć mam jeszcze zapał i myślę, że mógłbym dalej ćwiczyć. Jednak wskaźniki mi uświadamiają, że muszę trochę zbastować. W ten sposób się monitoruję.

Dba pan o zdrowie na co dzień, przywiązuje wagę do treningu. I przychodzi moment walki, a wtedy naraża pan to zdrowie, bywają kontuzje, różne urazy…

Z doświadczenia wiem, że podczas zawodów można złapać kontuzję, ale z reguły większe ryzyko kontuzji wiąże się z ciężkim treningiem, ponieważ kilkutygodniowe przygotowania mają to do siebie, że obciążenie organizmu nawarstwia się, kumuluje. Czasami w przypadku naprawdę małych ciężarów czy w błahych sytuacjach może dojść do kontuzji. Natomiast kiedy startuję, jestem po dwu- lub trzytygodniowym okresie zmniejszania obciążeń, po dużej regeneracji organizmu, rehabilitacji, odnowie biologicznej. Zasadniczo zadanie treningowe i przygotowawcze jest takie, że w momencie startu muszę być w najlepszej dyspozycji, jaką mogłem osiągnąć. Chodzi także o dyspozycję psychiczną, ale też o wszystkie mięśnie, ścięgna, wydolność… Jeżeli w takim momencie dochodzi do kontuzji, to znaczy, że nie dało jej się uniknąć. Bo ja jestem wtedy wypoczęty, świeży, zregenerowany. Gdy byłem zdrowy i wypoczęty, w ciężarach zazwyczaj wychodziłem z zawodów bez kontuzji, natomiast w MMA raczej z jakimiś obiciami. Chociaż zdarzyło się, że skręciłem nogę, naderwałem mięsień dwugłowy. W dziewięciu walkach, które stoczyłem, poza drobnymi obiciami, kiedy miałem stłuczone kostki na rękach lub siniaki na głowie, większych, poważniejszych kontuzji nie odniosłem. Z reguły, gdy walczę w sobotę, w poniedziałek jestem już na jakimś rozruchowym treningu. Wtorek, środa są nieco luźniejszymi dniami, a później trenuję dalej. Jestem ostrożny, trenując ze sparingpartnerami, bo wtedy każde niefortunne podhaczenie nogi, ręki – w zapasach, w walce, w przewracaniu, cios łokciem, kolanem może doprowadzić do kontuzji. Na treningach miałem zdecydowanie więcej kontuzji niż w zawodach.

MMA wygląda brutalnie, można odnieść wrażenie, że uczestnicy takiej walki wychodzą z niej mocno poobijani, że to jest niebezpieczne.

Różnie bywa. Generalnie większa ilość obić jest domeną niższych kategorii wagowych – 61, 66, 70, czasami 77, ponieważ w tych kategoriach ciosy nie mają takiej wagi, a jest ich bardzo dużo – przez gardę, na głowę, są kopnięcia, jest naprawdę bardzo duże urozmaicenie i często zawodnicy wychodzą faktycznie poobijani. Natomiast w wadze ciężkiej i półciężkiej, w której ja walczę, raczej nie, dwa ciosy kończą walkę. Łamią się szczęki, łamią się nosy, rozcinają łuki, są potłuczone kolana, piszczele. To oczywiście dotyczy walk na wysokim poziomie. Tego się nie da uniknąć, jednak ten sport jest walką. W ciężkich kategoriach wagowych sędzia zazwyczaj szybciej przerywa pojedynek, ponieważ zagrożenia są większe.

Gdy robi pan bilans zysków i strat, jak pan odczuwa: więcej w tym wszystkim troski o zdrowie czy ryzyka?

Wychodząc do walki, w ogóle nie martwię się o swoje zdrowie, nie boję się, ponieważ nie uważam, żeby mogło mi się coś stać. Mata jest dosyć miękka. Jedynym większym zagrożeniem jest rzut zapaśniczy, przy którym spada się na głowę, bo np. złamania ręki czy nogi się nie obawiam. Przeszedłem wiele operacji kolan, kręgosłupa, miałem klatkę piersiową szytą – mięsień piersiowy miałem szyty, rehabilitowany, miałem pęknięty obojczyk, parę skręceń. Miałem też złamaną kość drugą śródręcza po ciosach, ale tego typu kontuzji się nie obawiam. Ja w ogóle, kiedy wychodzę do walki, mam zadanie wygrać. Myślę tylko o tym i inne rzeczy mnie nie interesują. Natomiast jak się coś w międzyczasie przytrafi, to trudno. Wychodzę z założenia, że wszystko jest do wyleczenia, zrehabilitowania.

Wróćmy do czasów, kiedy podnosił pan ciężary. Bardzo dużo musiał pan pracować na swoje sukcesy. Czy to były treningi okupione wieloma poświęceniami?

 Poświęceń absolutnie żadnych nie było, ponieważ uwielbiałem trenować i to dla mnie była sama radość. Jeździłem na zgrupowania, nieraz z jednego na drugie, bo chciałem dalej trenować i nie miałem z tym problemu. Gdy uprawiałem podnoszenie ciężarów, odniosłem wiele kontuzji, w ogóle bardzo dużo rzeczy robiłem poza treningiem bardzo źle. Gdy zaczynałem, gdy byłem w kadrze, miałem 14–15 lat, to był początek lat 90. i wiedza o wielu zagadnieniach była bardzo uboga. Nikt praktycznie nie przywiązywał wagi do diety, do odnowy biologicznej, do rehabilitacji profilaktycznej. To, co wykorzystuję dzisiaj w MMA, jest głównie zbiorem doświadczeń, które zgromadziłem pozatreningowo w podnoszeniu ciężarów. Przez 15 lat popełniłem całą masę błędów. Ale z tych błędów wyciągnąłem wnioski i tak naprawdę kompletnym zawodnikiem (mimo że już po dużych urazach, których z wielu powodów nie byłem w stanie uniknąć), z wiedzą w wielu aspektach, stałem się dopiero w wieku 26–27 lat. Ale teraz z tej wiedzy czerpię.

Podczas kariery ciężarowca doznał pan wielu kontuzji, również takich, które skutkowały wyłączeniem ze sportu na dłuższy czas.

Głównie były to kontuzje kręgosłupa. Taka kontuzja ciągnęła mi się od 2000 r., w 2004 zostałem zoperowany. W kwietniu 2006 r. wróciłem na międzynarodowe pomosty. Przez sześć lat borykałem się z wieloma problemami i późniejszych startów było już niewiele. Na igrzyskach w 2008 r. odniosłem drobną kontuzję kolana i poszedłem na operację – czyszczenie pod więzadłem rzepki. Ale powikłania po tym zabiegu były tak poważne, że musiałem przejść dziewięć operacji poprawkowych i kolano zostało zniszczone. Z tego powodu zakończyłem podnoszenie ciężarów.

Czy lekarze w trakcie kariery ciężarowca odradzali panu starty, treningi?

Gdy miałem problemy z kręgosłupem, lekarze, którzy nie zajmowali się sportowcami, odradzali. Natomiast nie zapomnę nigdy wizyty u profesora w jednym z warszawskich szpitali w 2001 r. Już około roku borykałem się z problemami z kręgosłupem, poddawałem się różnym terapiom, nic nie pomagało. Pojechałem do tego profesora i on chciał mnie zoperować jeszcze w 2001 r. Było to na etapie, gdy bolał mnie grzbiet, nie mogłem trenować, ale później, powiedzmy przez trzy miesiące, było lepiej i zdobyłem medal na mistrzostwach świata, na mistrzostwach Europy… Ale nie mogłem ćwiczyć na 100 proc. Nie interesowały mnie medale, bo miałem ich już dużo. Chciałem wygrywać mistrzostwa świata i igrzyska olimpijskie, a wiedziałem, że operacja jest ryzykowna, mogę po niej nie wrócić do sportu. Wówczas stwierdziłem, że spróbuję jeszcze potrenować, nie zdecydowałem się na operację. Profesor powiedział wtedy: – Chcesz Szymek, to idź, trenuj. Jeśli dasz radę, to super, ale prędzej czy później do mnie trafisz. I w 2004 r., czyli trzy lata później, zoperował mnie. Ściągnął specjalistyczny sprzęt mikrochirurgiczny, starał się tak mi pomóc, bym mógł dalej podnosić ciężary, by kręgosłup był jak najstabilniejszy. Po półtora roku wróciłem do ciężarowej przygody.

Jakie ma pan plany sportowe?

Kontrakt w KSW mam na jeszcze dwie walki, trudno mi powiedzieć, jak to się skończy. Najwięcej pewnie będzie zależało od zdrowia, bo nie sądzę, żeby mi kiedykolwiek brakło chęci. Niejednokrotnie wielcy mistrzowie praktycznie kończyli karierę po poważnym nokaucie. Jednego można znokautować i za jakiś czas walczy dalej, nie ma problemu. Inny, jak już raz się go znokautuje, nie jest tym samym sportowcem
i praktycznie traci serce do walki. Ja na szczęście nigdy tego nie przeżyłem, mam nadzieję, że nie przeżyję. Robię wszystko, żeby się tak przygotować, by mnie nikt nie znokautował. I dopóki to nie nastąpi, dopóki będę miał zdrowie, dopóty będę starał się ćwiczyć. Trzymam się takiego programu, że przygotowuję się do danej walki, jak już podpiszę na nią umowę. Do takiej umowy zawsze jest aneks dotyczący przeciwnika i kategorii wagowej. Gdy mam to wszystko dopięte, wtedy w 100 proc. się na tym skupiam. Po walce szczegółowo analizuję jej przebieg i dopiero później zastanawiam się, z kim mogę walczyć w następnej kolejności, albo odpowiadam na otrzymaną już propozycję. Z walki na walkę podejmuję decyzję, co robić dalej.

Jak widzi pan swoją dalszą przyszłość? Będzie miejsce dla sportu, jeżeli nie w wymiarze zawodowym, to w rekreacyjnym?

Gdy zaczynałem uprawiać sporty walki, nie miałem o wielu rzeczach pojęcia i np. nie znałem takiego sportu jak ju-jitsu. A ju-jitsu jest fantastycznym sportem dla każdego, w każdym wieku. To sport bezpieczny, bo nie ma w nim ciosów ani kopnięć, a jest ogólnorozwojowy, pozwala podtrzymać kondycję, siłę, ruchomość. Jest fenomenalnym sportem, który na pewno polecę każdemu. Ostatnio tak sobie nawet przez chwilę wyobraziłem, że jak będę miał 70 lat, to pewnie jeszcze będę to ju-jitsu trenował, na siłowni będę ćwiczył, będę też truchtał… Nie wyobrażam sobie, żebym nie był aktywny sportowo. Od wielu lat, czyli około 25, żyję na walizkach, więc marzy mi się, żeby w końcu odpocząć. Ale jak znam siebie (pewnie wielu ludzi tak ma), gdzieś w trzecim dniu takiego odpoczynku pojawi się nuda i będę kombinował, co robić dalej. Jak skończę zawodowo uprawiać sport, będę go uprawiał rekreacyjnie. Ponadto więcej czasu poświęcę wędkarstwu, które też lubię bardzo.

Odnosił pan sukcesy, nie odpuszczał pan, nie poddawał się, gdy pojawiały się kontuzje. Czy były jednak jakieś chwile zwątpienia?

Właściwie nigdy nie traciłem wiary w swoje możliwości, nie brakowało mi motywacji, mimo wielu kontuzji. Jedynie raz w życiu miałem krótki słabszy moment – wyszedłem z treningu, przeprosiłem trenera, powiedziałem, że już nie będę trenował… Kolejnego dnia znów trenowałem. Nigdy nie miałem takich dylematów, takiego „a co będę robił, jak nie będę trenował, co się stanie”. Jak mogłem, to trenowałem. Potem nie mogłem trenować ciężarów i ze względu na uszkodzone kolano musiałem zająć się czymś innym. Dotarło do mnie, że za chwilę skończy mi się finansowanie ze sportu, moje stypendia itd., że pieniądze odłożone też zaczną się kurczyć. Musiałem więc zdecydować się na inne zajęcie i tyle. Zawsze tak mam, że gdy czegoś nie mogę robić, odkręcam się w prawą i robię coś innego. Jak miałem 12–13 lat, jeździłem z tatą do Niemiec i pracowałem z nim na budowie. Gdy miałem 8, 9, 12 lat, jeździłem do dziadka i całe wakacje pracowałem na roli. Potrafię też kłaść płytki. Kiedyś z kolegą sami rozłożyliśmy dach do szkieletu, ociepliliśmy i złożyliśmy, co zajęło nam dwa miesiące. Uważam, że nie ma takich rzeczy, których nie mógłbym robić. Po prostu, jak nie będę mógł trenować, coś mi przeszkodzi albo będę potrzebował zarabiać jakoś inaczej, będę to robił. Myślę, że gdy skończę ze sportem zawodowo, będę nadal prowadził fitness club w Ciechanowie, uprawiał sport rekreacyjnie i spokojnie funkcjonował.

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum