6 kwietnia 2018

Nieświęty Graal

Punkt widzenia

Paweł Walewski

Pod chwytliwym hasłem personalizacji medycyny udało się już zjednoczyć niejedno towarzystwo naukowe, zarejestrować niejeden lek i zorganizować niejedną konferencję. Dziennikarze wypatrujący nowinek też odnaleźli w niej szansę na ciekawe teksty medyczne, bo pacjenci przecież marzą o leczeniu precyzyjnym, zgodnym ze swoimi potrzebami, a najlepiej z własnym profilem genetycznym. Problem polega na tym, że nadzieje podsycane na sympozjach, które przedostają się szybko do mediów, nie mają jeszcze wiele wspólnego z rzeczywistością, choć trzeba uczciwie przyznać, że odwrotu od tej nowej filozofii terapeutycznej nie ma. Personalizacja oznacza indywidualizację terapii, pozwala dobrać najlepsze leczenie w najlepszym czasie do potrzeb konkretnego pacjenta. Oby ta miła dla ucha perspektywa przyszłości nie zapędziła nas jednak w ślepy zaułek.

Bo czy u każdego uda się zindywidualizować kurację? Czy lekarze, koncentrując się na wąskich potrzebach, nie stracą z pola widzenia szerszych problemów? Medycynę wystarczająco rozczłonkowano już na wiele fragmentów i podspecjalności. Co z tymi pacjentami, u których nie uda się wykryć receptorów determinujących leczenie złotymi pociskami? Jakie podać im leki, skoro skupiać się będziemy na pojedynczych wskazaniach? Trudno sobie wyobrazić onkologię, choć dziś jest na najlepszej do tego drodze, by każda ofiara raka płuca lub chłoniaka miała dla siebie własne medykamenty, uwzględniające szczególne cechy osobistego nowotworu. Tak można leczyć w wąskich badaniach klinicznych, jeśli natomiast personalizacja miałaby objąć miliony chorych, biada im i biada systemom finansowania tak pojmowanego leczenia.

Teoretycznie medycyna personalizowana może przyczynić się do ograniczenia wydatków, bo zanim lekarz poda wyselekcjonowany specyfik, musi zyskać pewność, jak zadziała i czy leczenie nie okaże się gorsze od choroby. Ale gdyby zastosować ją w każdej dziedzinie i w przypadku wszystkich chorych – kogo będzie na nią stać? Wąska grupa zbije na chodliwym haśle kokosy dzięki sponsorowanym przez przemysł badaniom naukowym, a rzesza pacjentów – niezakwalifikowanych do tych testów – wcale nie skorzysta.

Być może warta popularyzacji jest więc indywidualizacja strategii postępowania, a nie pojedynczych leków, które uderzają w pojedynczy cel. To też może przyczyniać się do poprawy komfortu terapii. Na razie mam wrażenie, że wielu lekarzy traktuje medycynę personalizowaną zbyt wycinkowo, uważając ją w istocie za taką samą, jakiej hołdowali do tej pory, tylko „trochę bardziej zorientowaną na pacjenta”. Tymczasem wyzwania są dużo szersze. Wymagają choćby nowych umiejętności w komunikowaniu się z chorymi. Czego w Polsce od dawna wszystkim brakuje.

Autor jest publicystą „Polityki”.

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum