5 października 2013

Wspomnienia z Powstania Warszawskiego od 1 sierpnia do 27 września 1944 r.

Irena Ćwiertnia-Sitowska

Jest sierpień 1944 roku. Za dwa miesiące będę miała 23 lata. Ukończyłam prywatną szkołę zawodową dr. J. Zaorskiego dla sanitarnego personelu pomocniczego (Private Fachschule für Sanitares Hilfpersonal) w Warszawie, będącą zakamuflowanym wydziałem lekarskim. Zdałam egzaminy z dwóch pierwszych lat studiów. Codziennie rano jeżdżę z ul. Puławskiej 83 na Pragę, na ul. Sierakowskiego, do Szpitala Przemienienia Pańskiego, na oddział prowadzony przez doc. Tadeusza Butkiewicza. Przedwojenny gmach szpitalny zajęli Niemcy dla swoich żołnierzy. Skierowanie na oddział chirurgiczny otrzymałam od prof. Franciszka Czubalskiego, dyrektora naukowego szkoły.

Od kilku dni na oddziale panuje dziwny niepokój i podniecenie. Lżej chorzy zostali wypisani do domów. Liczba lekarzy zmniejszyła się, wielu przeniosło się do szpitali na lewym brzegu Wisły. Krążą pogłoski o mającym się rozpocząć powstaniu. Warszawiacy mają nadzieję odzyskać wolność w niedługim czasie. Przewidują, że w ciągu kilku dni okupant opuści Warszawę, a żołnierze AK, jako gospodarze, będą witać wkraczającą armię ze wschodu, razem z polskim wojskiem – armią Berlinga.
Kilkakrotnie odwoływano termin rozpoczęcia akcji zbrojnej, aż wreszcie zapadła decyzja rozpoczęcia Powstania 1 sierpnia. Tego dnia rano moja mama, miała na imię Janina, spieszyła się do biura, które mieściło się w gmachu ZUS-u przy ul. Czerniakowskiej. Poleciła mi, żebym nie jechała do szpitala, gdyż ma przyjść inkasent z elektrowni. Pożegnałyśmy się pospiesznie. Mama, ubrana na czarno z powodu mającego się odbyć po południu pogrzebu kolegi, pojechała do pracy tramwajem. Ja na inkasenta nie doczekałam się. O godzinie pierwszej przyjechał mój narzeczony Jerzy Jendryszek, kolega ze szkoły dr. Zaorskiego. Od 26 marca 1944 r. byliśmy oficjalnie zaręczeni. Przyniósł przerażającą wiadomość o mającym się rozpocząć o godzinie piątej Powstaniu. Poczęstowałam go odsmażonymi kluskami, na szyi powiesiłam złoty medalik z wizerunkiem Matki Boskiej, który dostałam w dzieciństwie od dziadka Jana Sowy. Czas szybko minął na pożegnaniu. Jerzy musiał wyjść o czwartej, by zdążyć na miejsce zbiórki w Al. Jerozolimskich 23. Abyśmy byli jak najdłużej razem, odprowadziłam go do pl. Unii Lubelskiej. Pobiegł Marszałkowską, a ja zrozpaczona wróciłam do domu.
Po południu, o godzinie piątej, usłyszałam w pobliżu domu strzały. Zeszłam z czwartego piętra do piwnicy. Była bardzo mała, zawalona węglem, więc usiadłam na progu. Po chwili korytarzem zaczęli przebiegać młodzi ludzie, kierując się do wykutego w murze otworu, przez który można było się dostać na przyległą posesję. Wieczorem strzały umilkły, wróciłam do mieszkania. Zdjęłam firanki i poodsuwałam meble od okna. Spanie przygotowałam w przedpokoju. Był usytuowany centralnie, miał grube ściany, dawał złudzenie bezpieczeństwa. W domu przy Puławskiej, na czwartym piętrze, naprzeciwko naszych drzwi wejściowych, znajdowało się mieszkanie stale zamknięte. W nim ukrywał się przeszło miesiąc Władysław Szpilman. Odkryła jego obecność i zadenuncjowała go sąsiadka. O tym dowiedziałam się po wielu latach.
Następnego dnia znów słychać było odgłosy wystrzałów, dochodziły od Dworca Południowego. Na próżno czekałam na powrót mamy. Nie mogła się przedostać do domu na Puławską z powodu potężnych bunkrów zbudowanych przez Niemców na Dworkowej i Rakowieckiej. Przez dwa miesiące tułała się po bramach przy Marszałkowskiej.
Po kilku dniach nadleciały brytyjskie samoloty z bronią, ale duża część zrzutów dostała się w ręce niemieckie. Wyglądając przez okno, zauważyłam toczący się ulicą czołg z olbrzymią lufą, strzelający w kierunku barykady ustawionej na Racławickiej. Wkrótce na bruku leżały liczne ciała zabitych. Któregoś dnia w mieszkaniu przeżyłam potężny nalot. Bomby spadały wokół domu, który jako jedyny stał w całości. Okoliczne budynki leżały w gruzach. Ze względu na niebezpieczną sytuację przeniosłam się do sąsiadki na parter, spałam na leżaku. Ponieważ miała duże zapasy żywności, jadłam u niej posiłki. Z resztek jajek udało mi się upiec placek. Był nie do zjedzenia z powodu dużej ilości proszku do pieczenia.

15 sierpnia Niemcy przeprowadzili silny nalot na Mokotów. Zbombardowali Szpital Sióstr Elżbietanek przy ul. Goszczyńskiego, mimo umieszczonych na dachu znaków Czerwonego Krzyża. Zginęło wielu chorych, lekarzy i pracowników personelu pomocniczego. Na ul. Pilickiej we własnej willi zginął prof. Edward Loth wraz z żoną i córką. W roku 1942 w szkole dr. Zaorskiego słuchałam jego wykładów z anatomii prawidłowej. Podczas Powstania pełnił w randze pułkownika funkcję komendanta służby sanitarnej.
Mój wuj Jan Mulak, pseudonim Franciszek, był delegatem Komendy Głównej PAL i członkiem powstańczego sztabu na Mokotowie. Wówczas nie wiedziałam o tym. Wiadomości dotarły do mnie dużo później.
Koło barykady na Racławickiej 5 mieszkała moja chrzestna matka, cioteczna siostra babci Józi, z mężem mgr. inż. Zygmuntem Eberhardtem i trzynastoletnim synem Konradem. Z powodu krążącego ciągle czołgu nie mogłam się z nimi skontaktować. Losu dziadków mieszkających przy ul. Focha, obecnie Moliera, i Jerzego, biorącego udział w zbrojnych akcjach, nie znałam.
Od początku sierpnia opiekowałam się rannym dwudziestolatkiem z sąsiedztwa – Zbyszkiem, który mimo sprzeciwu swej matki przystąpił do Powstania. W pierwszym dniu został zraniony w okolicę uda, w szpitalu przy Goszczyńskiego założono mu gips na całą kończynę, po czym został przeniesiony do domu. Codziennie rano zmieniałam mu opatrunki, dostęp do rany był przez duże okienko wycięte w gipsie. Materiały opatrunkowe ze Szpitala Sióstr Elżbietanek przynosiła łączniczka. Ranny bardzo cierpiał, gdyż pod gips dostały się pluskwy. Ich ugryzienia powodowały piekący, trudny do zniesienia ból. Kilka dni później sąsiadka z oficyny, schodząc po schodkach do naszej piwnicy, została ranna w nogi. Koniecznie trzeba było podać rannej surowicę przeciwtężcową, ale jej nie posiadałam. Po niedługim czasie zachorowała na tężec i z trudem udało się ją uratować.
Codziennie po południu wszyscy mieszkańcy zbierali się w piwnicy, aby wspólnie odmawiać różaniec i śpiewać religijne pieśni. Często podczas modlitwy słyszeliśmy odgłosy przeraźliwego zgrzytu, gdy Niemcy strzelali z armaty zwanej krową, której pociski przelatywały nawet kilka kilometrów. Celowano w nasz dom, który jako jedyny stał pośród morza gruzu. Nie było prądu, karbid dawno się skończył, zostało jeszcze tylko parę świec. Woda ledwo kapała z kranu, trzeba było ją z trudem łapać do gotowania potraw i picia.
Ze zbombardowanego kościoła św. Michała przychodził ksiądz, by odprawiać mszę świętą. Podczas jednego z nabożeństw rozpętało się prawdziwe piekło, z nieba leciały bomby, a z oddali wystrzeliwano pociski niosące zniszczenie. Modliliśmy się o ocalenie lub rychłą śmierć. Życie stawało się nie do zniesienia. Podczas bombardowania ściskałam w dłoni maleńki różaniec, który dostałam od babci Józi. Przywiozła go przed wojną z pielgrzymki do Częstochowy. Żeby chronić głowy przed lecącym pyłem i gruzem, nakrywaliśmy je kocami. Wieczorem kanonada ustała, słychać było nieliczne wystrzały zza Wisły. Mieliśmy nadzieję, że radzieccy żołnierze przyjdą z pomocą. Zapasy się skończyły, byliśmy głodni i niesamowicie brudni. Rano z radością patrzyliśmy na sunącą po niebie amerykańską armadę, która zrzucała amunicję i żywność. Niestety większość zrzutów przejął nieprzyjaciel. Mimo niebezpieczeństwa, wbiegałam na ostatnie piętro budynku, chciałam zobaczyć, co dzieje się za Wisłą, skąd dochodziły odgłosy nielicznych wystrzałów oraz widoczne były ogniska płomieni. W niedługim czasie strzały ucichły, a ogień zgasł. Nikt nie nadchodził, by pomóc powstańcom. Byliśmy u kresu sił i wytrzymałości.
Najgorszym dniem był 24 września. Niemcy przypuścili gwałtowny atak, chcieli ostatecznie nas zgnieść. Po kilku godzinach nagle zaległa przeraźliwa cisza. Nastąpił kilkugodzinny rozejm, mający umożliwić opuszczenie budynków przez ludność cywilną, ale z naszej kamienicy nikt nie wyszedł. Po zakończeniu rozejmu znów rozległy się strzały. Powstańcy bronili się na ulicach Belgijskiej, Wiktorskiej i Bałuckiego.
27 września, po 58 dniach powstania, zmuszeni głodem i brakiem wody mieszkańcy naszej kamienicy wysłali parlamentariuszy z białą flagą. Niemcy wyrazili zgodę na zaprzestanie działań, prawie momentalnie zjawili się na naszym podwórku, głośnymi wrzaskami wypędzali ludzi z piwnicy. W ostatniej chwili sąsiadka z parteru zdjęła żelazną kratkę z kanału wentylacyjnego i ukryła tam swoje precjoza. Zachęcała mnie, żebym zrobiła to samo, ale wolałam biżuterię mieć przy sobie. Złote przedmioty ukryłam w podpasce, zegarek w pantoflu i wyszłam z piwnicy. Oślepił mnie blask słońca, którego nie widziałam przez wiele dni. Ponaglana krzykiem Niemca, usiłowałam dogonić prących do przodu lokatorów. Nie wybiegłam z nimi razem, gdyż przedtem usiłowałam w ciemnej piwnicy wymacać jeszcze koc z wielbłądziej wełny, który podczas chłodnych nocy byłby bardzo przydatny. Niemiec wciąż wołał „schneller, schneller”. Skierowałam się na ul. Ursynowską. Stojące przy niej wille i domy płonęły zapalone pociskami rzucanymi do piwnic. Po chwili biegłam w kierunku Pola Mokotowskiego.
W ręku trzymałam maleńką walizeczkę, przez ramię przewiesiłam chlebak, w drugiej ręce ściskałam woreczek z cukrem. To był cały mój dobytek wyniesiony z domu. Wokół leżały cuchnące zwłoki, potwornie rozdęte gazami z powodu panującego upału, który przyspieszał ich rozkład. Widok był przerażający. Ponaglana przez Niemców biegłam dalej…
Po upadku Powstania matce udało się uciec z transportu koło Milanówka. Dziadkowie mieszkający w Śródmieściu w pierwszych dniach Powstania zostali rozdzieleni. Kobiety umieszczono w podziemiach Teatru Wielkiego, a następnie wywieziono w pobliże Łowicza. Pracownicy charytatywnej organizacji Rady Głównej Opiekuńczej ulokowali je po domach okolicznych mieszkańców. Mężczyzn zapędzono 8 sierpnia na rampę teatru i rozstrzelano – 350 osób, nawet kilkunastoletnich chłopców. Byli to mieszkańcy ulic Focha, Trębackiej, Koziej i Krakowskiego Przedmieścia. Ciała zabitych pospadały do kanału orkiestry. Spośród zatrzymanych Niemcy wybrali kilku silnych mężczyzn i kazali im poprzenosić zwłoki na pl. Piłsudskiego (którego nazwę okupant zmienił na Adolf Hitler Platz). Znalazł się wśród nich zięć sąsiada z ul. Koziej 4 Konstanty Świstun (po wojnie profesor Szkoły Głównej Planowania i Statystyki). On przeniósł mojego dziadka Jana Sowę i własnego teścia Jana Kozerę. Od niego po powrocie z niewoli dowiedzieliśmy się o tych tragicznych wydarzeniach. Zwłoki zamordowanych w teatrze ułożono na placu w olbrzymi stos. Oblano je benzyną i podpalono. Prochy przewieziono na Wolę i rozsypano koło cmentarza.
Po wojnie plac podzielono na kwatery, wzniesiono pomniki z nazwiskami pomordowanych. Są na nich nazwiska mojego dziadka, sąsiadów i znajomych.
8 września Niemcy mocnym natarciem usiłowali zlikwidować oddziały Batalionu „Kiliński”. Powstańcy zdobyli PAST-ę (gmach Polskiej Agencyjnej Spółki Telefonicznej) przy Zielnej, a 25 sierpnia Cafe Club. Jerzy z kolegami walczył w okolicy ulic Górskiego i Brackiej. Ich oddział wycofywał się z ruin kina Colosseum. Jerzy, nieco spóźniony, wysunął się z otworu w murze, na głowie miał niemiecki hełm. Kolega, obserwujący wycofujących się towarzyszy, gdy spostrzegł ten hełm, strzelił. Pocisk ugodził Jerzego w brzuch. Po chwili koledzy zorientowali się w tragicznej pomyłce, starali się do niego dotrzeć.
Z powodu silnego ostrzału wroga nie było to możliwe. Dwóm sanitariuszkom udało się doczołgać do rannego i odciągnąć go w osłonięte miejsce. Ale jego stan był już beznadziejny, zdołał tylko wyszeptać: – Matka niech nie płacze, a Irenka niech wyjdzie za mąż. Po chwili rozstał się z życiem.
Z powodu wciąż nasilających się ataków na nasze pozycje Jerzy w wielkim pośpiechu został pochowany na podwórku posesji Bracka 18 wraz z legitymacją AK i moją fotografią. Choć legitymacje zawsze wyjmowano z kieszeni poległych, tym razem odstąpiono od obowiązującej zasady. Ostrzał był zbyt silny, zbyt wielu ludzi zostało zabitych i rannych. Kolega, który pomyłkowo oddał tragiczny strzał, po powrocie do Warszawy z niemieckiej niewoli, gnębiony wciąż wyrzutami sumienia, skoczył z mostu i utonął w nurtach Wisły.
Nasza koleżanka Marysia, która była przy Jerzym w ostatnich jego chwilach, po wyzwoleniu krótko kontynuowała studia lekarskie. Z powodu zaburzeń umysłowych leczyła się w Tworkach, gdzie niedługo zmarła.
Wiosną 1945 r. ekshumowano ciało Jerzego i pochowano w grobie rodzinnym na Bródnie, obok jego ojca Stanisława.
Na Pradze powstanie trwało zaledwie parę dni. Po kapitulacji Niemcy wyłapali mężczyzn i zapędzili na lewy brzeg Wisły. Rodzina Jendryszków mieszkała przy ul. Stalowej. Mężczyzn pędzono do mostu Kierbedzia. Przy nim rozstrzelano wielu mieszkańców Pragi, wśród nich również ojca Jerzego. Jego matka Ludwika straciła więc w Powstaniu syna i męża. Żyła 91 lat. Zmarła w 1988 r. Do końca jej życia utrzymywałyśmy ze sobą stały kontakt.

Archiwum