20 grudnia 2003

Kontrowersje …dziś, tylko cokolwiek dalej

Nie tylko młodzieńczy sentyment był powodem tego, że dla studentów drugiej połowy lat czterdziestych nasi nauczyciele stanowili pewien wzorzec moralny. Na pewno nie było to spojrzenie bezkrytyczne. Ale obok postaw wręcz heroicznych mogliśmy niekiedy zaobserwować postępującą korozję ich zachowań. Były to czasy bardzo trudne, wymagające dużej roztropności.
Przypominam sobie ogólnie szanowanego profesora, którego działalność przedwojenna – zarówno naukowa, jak i dydaktyczna – budziła ogólne uznanie, a stosunek do młodzieży akademickiej – szczerą sympatię. Miał umiarkowane sympatie lewicowe. Sprawa dotyczyła grupy młodzieży, która po rekolekcjach w kościele św. Anny pożegnała kardynała Stefana Wyszyńskiego śpiewem hymnu „Boże, coś Polskę”. Wykorzystano to do zrobienia wielkiej afery politycznej. Na naszym wydziale skończyło to się wielką masówką w Kole Medyka, podczas której w prezydium posadzono ogólnie szanowanego starszego pana profesora wśród demaskujących kontrrewolucyjną, wrogą działalność. Skończyło się na zarzutach. W innych uczelniach było znacznie gorzej, niektórych relegowano. Wydawało się, że profesora cechuje głęboka tolerancja, a tak łatwo dał się wykorzystać do naiwnej demonstracji.
Przytoczyłem ten historyczny przykład, by zwrócić uwagę, jak bacznie młodzi lekarze obserwują swoich mistrzów. Pół wieku temu mieliśmy bardzo zróżnicowane wzorce. Z wielkim uznaniem zachowujemy w pamięci tych nauczycieli, którzy nie wahali się poświęcić kariery dla zachowania godności nauczyciela akademickiego. Z tym większym zawodem obserwowaliśmy, jak dla innych osobiste awanse stawały się motywem postępowania.
Jest sprawą oczywistą, że w latach powojennych z wielkim zaangażowaniem i wysiłkiem starano się wypełnić tragiczne ubytki w kadrach lekarskich. Z czasem jednak to niczym niekontrolowane szkolenie lekarzy, bardzo często kosztem jakości, spowodowało szereg zagrożeń. Jedno z nich to forma i sposób uzyskiwania stopni naukowych. Zdaję sobie sprawę z tego, że poruszam bardzo delikatną materię, ale zdobycie stopni naukowych nie może być celem samym w sobie. Powoduje lepsze usytuowanie w środowisku zawodowym, nie zawsze jednak wiąże się z dorobkiem naukowym i jego jakością. Tych, którzy poświęcają się pracy naukowej, czeka surowy sprawdzian. Gorzej z tymi, których obarcza się obowiązkami dydaktycznymi. Obserwacje i opowieści młodych lekarzy często potwierdzają te obawy. Nie seminaria i wykłady, ale zajęcia praktyczne, przy łóżku chorego i w ambulatorium, stają się najlepszą szkołą zawodu, kształtującą postawę etyczną. Innej drogi nie ma i nie pomogą nawet najlepsze kodeksy etyki lekarskiej.
Jedną z pryncypialnych zasad ładu demokratycznego jest zachowanie odpowiednich proporcji przy wyborze władz. Bardzo trudno było przekonać liczną grupę członków Komitetu Organizacyjnego Izb Lekarskich, że proporcja: 1 do 10 przy wyborze delegatów na zjazd okręgowy jest nierealna, a wręcz szkodliwa. W ciągu kolejnych kadencji proporcje te zmieniano: 1:25, 1:35; obecnie – 1:50. Może to ogranicza liczebność struktur opiniotwórczych, ale też znacznie usprawnia ich działanie.
Posłużmy się przykładem przepisów wyborczych w okręgowej izbie warszawskiej w pierwszej kadencji. W jej skład wchodziły województwa: warszawskie, siedleckie, ciechanowskie i ostrołęckie. Każde z nich miało prawo utworzyć delegaturę o pewnym zakresie autonomii – a że z niego nie skorzystały – to już ich demokratyczny przywilej.
To tylko jeden z przykładów, który w imię ortodoksyjnie pojętej proporcjonalności niesłychanie komplikował wybory, a jak wykazała (i w dalszym ciągu wykazuje) praktyka dnia codziennego, utrudnia operatywne działania korporacji. Umówiono się wtedy, że każde województwo będzie miało w prezydium swojego wiceprzewodniczącego. Jeżeli uwzględnimy proporcjonalność, we wszystkich strukturach organizacyjnych, i weźmiemy pod rozwagę stomatologów, to powstaje sytuacja bardzo trudna do racjonalnego rozwiązania. Przy każdych wyborach można się przekonać, że skomplikowane listy wyborcze powodują fikcję świadomego aktu wyborczego.
Warto również zwrócić uwagę na problem dotyczący kolegów stomatologów. Wielkim orędownikiem wspólnej korporacji był wiceprzewodniczący Komitetu Organizacyjnego, prezes Polskiego Towarzystwa Stomatologicznego, profesor dr hab. Włodzimierz Józefowicz. Z takim entuzjazmem i zaangażowaniem mówił o sile jedności, że grupa oponentów, do której się zaliczałem, niewiele miała do powiedzenia. Dopiero przyszły rozwój wypadów wykazał duże różnice w dobrze pojętym interesie tych dwu zawodów. Dziś się dyskutuje o formie autonomii stomatologów w naszej korporacji.
Należy może jeszcze wspomnieć, że w wyborach na przewodniczącego izby w Warszawie (w pierwszej kadencji) – na czterech ubiegających się o to stanowisko trzech było samodzielnymi pracownikami nauki. Stanowili oni również znaczny procent we władzach izb.

Jerzy Moskwa

Archiwum