31 stycznia 2020

Zawsze dociekałam przyczyn

Leczenie i diagnozowanie bez nowoczesnego sprzętu, w trudnych warunkach, ale i bez obciążeń systemowych. W naszym cyklu o dawne czasy pytamy lekarzy seniorów.

Z prof. dr hab. med. Bibianą Mossakowską, chirurgiem dziecięcym, obrończynią dzieci krzywdzonych, rozmawia Małgorzata Skarbek.

Zaczynała pani pracę zawodową w latach 50., gdy chirurgia dziecięca była mniej rozwinięta niż dziś. Jak wtedy operowano?

 Początkowo pracowałam w Miejskim Szpitalu nr 7 przy ul. Felińskiego, potem w nowo oddanym po dziesięciu latach budowy Szpitalu Bielańskim. Najczęstszymi przypadkami były zakażenia (appendicitis chronica exacerbata), czyli wszystkie bóle brzucha. Operowano je wyłącznie na podstawie badania klinicznego. Wtedy nie było przecież aparatów do USG. U małych dzieci bardzo szybko dochodziło do perforacji wyrostka robaczkowego i zapalenia otrzewnej. Śmiertelność po ostrych zapaleniach była duża, nawet w ośrodkach o wysokim poziomie chirurgii. W USA w pewnym okresie pojawiła się tendencja do zapobiegawczego usuwania wyrostka w drugim roku życia.

Z wad rozwojowych najczęstsza była przepuklina pachwinowa. Ona sama nie wymagała natychmiastowej operacji, ale ponieważ groziła uwięźnięciem, uważano, że trzeba operować. Mieliśmy też często do czynienia z jądrem ruchomym. Również nie wymagało leczenia chirurgicznego, chyba że dochodziło do jego skrętu.

Natomiast wszelkie urazy stanowiły około 40 proc. przypadków.

Opowiedzmy o pani drodze do chirurgii.

 O tym, że będę chirurgiem, postanowiłam już w dzieciństwie, kiedy przeszłam trzy operacje z powodu przebytej choroby Heinego-Medina. W trakcie studiów w Gdańsku zapisałam się do koła chirurgicznego i podczas dyżurów, najczęściej świątecznych, uczyłam się operowania.

Początkowo pracowałam na chirurgii ogólnej, potem na dziecięcej. Na oddziale chirurgii był zwyczaj, że po zakończeniu pierwszej operacji „stawiało się” zespołowi symboliczny poczęstunek. Moim pierwszym zabiegiem było usunięcie pęcherzyka żółciowego z kamicą. Wtedy o laparoskopii nie było mowy. Po sprawnie wykonanej operacji własnoręcznie upiekłam pomarańczowy mazurek. Spód był tak twardy, że kawałki ciasta pod naciskiem strzelały na boki, a masa przyklejała się do noża. Ordynator chirurgii doc. Wojciech Wiechno powiedział wtedy: „Niech pani raczej tylko operuje, a nigdy nie bierze się za pieczenie ciasta”.

Na oddziale chirurgii dziecięcej zostałam zatrudniona 1 grudnia 1957 r., a już 4 grudnia operowałam w asyście szefowej, dr Janiny Radlińskiej. Moi nauczyciele mówili o mnie: „ma klej w rękach”.

Dzięki prof. Wiechno w 1964 r. wyjechałam na szkolenie z zakresu chirurgii noworodka do Anglii, do szpitala Alder Hey Children’s Hospital w Liverpoolu. Tam zdobyłam wiedzę i umiejętności w leczeniu wrodzonego wodogłowia u noworodków. W 1965 r. wykonaliśmy pierwszą w kraju operację tego typu na Oddziale Chirurgii Dziecięcej Szpitala Bielańskiego.

W latach 60. w Szpitalu Bielańskim zaczęto przeprowadzać transfuzje wymienne krwi u noworodków z konfliktami serologicznymi. Nasz szpital był jednym z pierwszych w Polsce, który je wykonywał. Rola chirurgów ograniczała się do wprowadzenia cewnika do naczynia w kikucie pępowiny, transfuzję przeprowadzali „noworodkarze” (dziś to neonatolodzy).

Wróćmy do problemu urazów niewypadkowych u dzieci i pani działań w tym zakresie.

Na oddziały chirurgiczne i do przychodni trafiało najwięcej dzieci z urazami domowymi, niewypadkowymi. Były to okaleczenia, wylewy, pobicia, przypalenia papierosem, złamania kończyn. Pamiętam przypadek spalonych pośladków dziecka, które ojciec posadził na kuchence elektrycznej. Zdarzały się potrząsania niemowlęciem aż do urazu mózgu (rozpoznawane raz na sto przypadków), a także gwałty. W latach 90. dorosły mężczyzna zgwałcił w tramwaju niepełnosprawnego chłopca. Rzadko kiedy sprawca przywoził dziecko do szpitala, najczęściej robili to przypadkowi świadkowie. Trudno było ocenić przyczyny, gdyż diagnoza nie pokrywała się z wywiadem.

Zawsze próbowałam dociec przyczyn wypadku. Najczęściej okazywało się, że sprawcą jest rodzic lub ktoś z bliskich. W latach 80. z 500 leczonych w 87 szpitalach dzieci 10 proc. umierało. W USA już w latach 40. pediatra Henry Kempe pierwszy opisał zespół dziecka bitego (maltretowanego; The Battered Child Syndrome – BCS) i powstała taka jednostka chorobowa. Napisałam 27 prac na temat BCS, przedstawiając doświadczenia z 20 lat pracy. Polskie Towarzystwo Chirurgii Dziecięcej poświęciło temu zagadnieniu sympozjum, które odbyło się w przeddzień stanu wojennego, 12 grudnia 1981 r.

Niestety, zespół dziecka krzywdzonego udało się u nas wprowadzić do międzynarodowej klasyfikacji chorób jako T-74 po wielu latach. Pracowałam w wielu organizacjach pozarządowych, m.in.: w Komitecie Ochrony Praw Dziecka, UNICEF, Fundacji Dzieci Niczyje, a zakończyłam działalność jako doradca kilku kolejnych rzeczników praw dziecka. 

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum