7 grudnia 2020

Świąteczne scenariusze

Nadchodzą święta Bożego Narodzenia. W tym roku z uwagi na pandemię mogą być zupełnie inne. Zazwyczaj kojarzą się z rodzinnym ciepłem, spotkaniem z najbliższymi, radością, poczuciem bezpieczeństwa, domowym spokojem. Niosą zapach udekorowanej choinki, wigilijnych potraw, dźwięki kolęd. Bywają okresem podróży – do rodziny albo w dalekie kraje – choć obecnie ze względu na epidemię nie zawsze możliwych. W tym szczególnym czasie jedni wybierają tradycję, inni przed nią uciekają. Choroby nie odpuszczają, pacjenci potrzebują pomocy i opieki, więc dla wielu lekarzy święta z konieczności albo z wyboru są wypełnione zawodowymi obowiązkami.

Jak spędzają Boże Narodzenie lekarze? Z bliskimi, czy wśród dyżurujących współpracowników?

Wspomnieniami o szpitalnych wigiliach, świątecznych dyżurach, cudzie narodzin, tak ważnym w tradycji chrześcijańskiej, a doświadczanym każdego dnia na oddziale położniczym, o medycznej tradycji wyniesionej z domu, rodzinnym wspieraniu się na zawodowej ścieżce, a także o wspólnym z najbliższymi lepieniu pierogów dzielą się z czytelnikami „Pulsu”: Marzena Dębska i Magdalena Flaga-Łuczkiewicz w rozmowie z Michałem Niepytalskim oraz Justyna i Grzegorz Kwitkiewicz w rozmowie z Anettą Chęcińską.

Opowieści wigilijne

Ginekolog prof. Marzena Dębska opowiada o lekarskich świętach, które ze swym mężem prof. Romualdem Dębskim, także ginekologiem, spędzała nie tylko w domu, ale także na oddziale w szpitalu.

Gdyby miała pani podać cechę charakterystyczną lekarskich świąt, która odróżnia je od świąt większości Polaków, co by to było?

Przede wszystkim u nas były to święta spędzane w trybie stand-by – ciągle w gotowości. Pacjentki dzwoniły i pisały. Często przed świętami chciały się upewnić, czy wszystko w porządku. Mieliśmy również telefony ze szpitala. Mąż codziennie, nawet w tym okresie, dostawał telefony z raportami. Kiedy on był zajęty na przykład gotowaniem barszczu, ja je odbierałam. W okresie przedświątecznym nie mogliśmy odciąć się od pracy i zająć wyłącznie przygotowaniami. Rzadko wyjeżdżaliśmy z Warszawy na ten czas, a w Wigilię zawsze rano szliśmy do pracy. Kiedy wszyscy myśleli już o pierogach, my podejmowaliśmy ważne decyzje dotyczące pacjentek. Ale to był nasz wybór. Pracowaliśmy na jednym oddziale [prof. Romuald Dębski był ordynatorem Oddziału Ginekologiczno–Położniczego w Szpitalu Bielańskim, zmarł w 2018 r. – przyp. red.], mąż ze względu na świąteczne przygotowania dawał wszystkim kobietom wolne tego dnia. Wszystkim, oprócz mnie. Ja zajmuję się patologią ciąży i terapią płodu, trudnymi przypadkami, a takie były u nas codziennie, dni wolne od pracy nie były żadnym wyjątkiem. Pacjentki, które zostawały w szpitalu, często wymagały szczególnego dopilnowania, dlatego czasem przyjeżdżaliśmy do nich również w święta.

Boże Narodzenie to piękny czas, który przynosił ze sobą zawsze mnóstwo kartek od pacjentek, SMS-ów, życzeń ozdobionych zdjęciami ich dzieci i innych miłych gestów. Pamięć i wdzięczność pacjentów stwarzała zawsze poczucie, że nasza rodzina jest znacznie większa niż w rzeczywistości. Odzywały się pacjentki, z którymi nie mieliśmy kontaktu przez wiele lat. To było i jest naprawdę niezwykłe.

To pewnie specyfika specjalizacji.

W dużej mierze tak. Mamy do czynienia z cudem narodzin. To wielkie przeżycie dla kobiety i jej partnera. Nieraz najważniejsze, łączące się z doświadczeniem szczęścia i często z ogromną wdzięcznością. Ponieważ oboje z mężem zajmowaliśmy się powikłanymi ciążami, jeśli udawało się uratować dziecko, dotrwać do terminu, urodzić– radość po obu stronach była olbrzymia. W takich sytuacjach powstaje niezwykła więź między lekarzem a pacjentkami i ich rodzinami. Z niektórymi naprawdę bliska, np. kiedy starania o zajście w ciążę albo walka o uratowanie dziecka były szczególnie trudne.

Ta więź tworzy się tylko w przypadkach ze szczęśliwym zakończeniem?

Nie tylko. Na pewno na naszym oddziale mamy znacznie lepszą sytuację niż na oddziałach opieki paliatywnej czy onkologicznych, gdzie szczęśliwych zakończeń jest znacznie mniej. Ale ludzie są wdzięczni także wtedy, gdy widzą, że próbuje się pomóc, nawet gdy to się nie udaje.

Jak ta praca w Wigilię wyglądała?

Większość pacjentek, które nie miały bezwzględnych wskazań do leżenia w szpitalu, wypisywaliśmy do domu. Oddział w święta pustoszał, personelu też było mało. W pierwszy i drugi dzień świąt z lekarzy pozostawali na oddziale już tylko dyżurni. Zdarzały się jednak ciężkie przypadki, pilne operacje,  do których mój mąż musiał jeździć, zrywając się od świątecznego stołu. Ale generalnie na oddziale w święta była radosna atmosfera, każdy przynosił z domu jakieś przysmaki, żeby mieć chociaż namiastkę świąt.

W domu stół wigilijny przygotowywaliśmy wspólnymi siłami. Mąż lubił gotować, włączały się nasze dzieci, rodzice. W rodzinach lekarskich, jak wiadomo, zawsze pomoc jest w cenie.

Poza Wigilią w domu mąż organizował jeszcze jedną – dla  warszawskich ginekologów. Zapraszał na nią ordynatorów warszawskich i okolicznych oddziałów ginekologiczno-położniczych. Spotkanie odbywało się tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Uroczystość była przepiękna, przychodziło kilkadziesiąt osób. To była okazja do złożenia sobie życzeń, ale i do omówienia różnych problemów warszawskiej ginekologii i położnictwa. Była to bardzo integrująca środowisko impreza, mąż był z niej niezwykle dumny. Bardzo zawsze cieszył się też z tego, że przychodzili wszyscy zaproszeni goście, nikt nie odmawiał, wszyscy bardzo doceniali tę inicjatywę.

A czy zawód lekarza wykonywany przez oboje małżonków nie utrudnia życia rodzinnego?

Wykonywanie zawodu lekarza to ciężka i absorbująca praca. Bardzo obciążająca czasowo, ale też emocjonalnie. Praktycznie każdy lekarz poza etatem w szpitalu ma też pracę w przychodni, gabinecie, a także dyżury, odbiera telefony od pacjentów. Odbija się to na rodzinie. Partner niebędący lekarzem często nie jest w stanie tego zrozumieć i zaakceptować takiego trybu życia drugiej osoby.

Z moich obserwacji wynika, że wiele małżeństw, w których tylko jedno z małżonków jest lekarzem, rozpada się. Często okazuje się, że kolejnym partnerem lekarza po nieudanym małżeństwie jest inny lekarz. Dla mnie i mojego męża wspólna praca była jeszcze czymś
innym – wspólną pasją. Fakt, że w domu mogliśmy sobie podyskutować o pacjentkach, podzielić się przeżyciami, emocjami, czuliśmy się rozumiani, bardzo nas zbliżał.

Dyżur pod choinkę

W szpitalach ktoś musi dyżurować w święta. Niektórzy  robią to chętnie, inni z obowiązku. – To były niecodzienne dyżury. Każdy przynosił coś do jedzenia, na oddziale stały choinki ozdobione tym, co pacjenci robili na zajęciach terapeutycznych. Dopisywały humory, panowała ogólna życzliwość– tak cykliczne dyżurowanie w święta wspomina psychiatra Magdalena Flaga-Łuczkiewicz.

Zdarzało się pani przez kilka lat z rzędu dyżurować podczas Bożego Narodzenia. Większość ludzi odbierałoby to jako wielką przykrość. Czuje się pani ukarana przez los?

Decydowałam się na spędzanie świąt na oddziale z własnej woli. I to jest lepsze niż dyżurowanie z przymusu. Zresztą zawsze ktoś te dyżury musi wziąć. Jeśli nie ma ochotników, odbywa się losowanie. I trafić może na kogoś, komu bardzo zależy na świętach w gronie rodzinnym. A są przecież ludzie, których sytuacja osobista sprzyja częściowemu oderwaniu się od tradycyjnej atmosfery. Jeżeli w danym momencie życia ktoś ma skomplikowaną sytuację rodzinną albo w ogóle nie ma rodziny, świąteczny dyżur jest nie najgorszym wyjściem.

Ja na takie rozwiązanie decydowałam się przez trzy lata z rzędu. „Obstawiałam” i Wielkanoc, i Boże Narodzenie. Byłam wtedy rezydentem i bardzo lubiłam dyżurowanie w szpitalu. Uważam się za człowieka czynu, nie miałam jeszcze dziecka… I był to pretekst, żeby nie uczestniczyć we wszelkich rodzinnych przedsięwzięciach, zwyczajnie nie miałam ochoty. Dlatego szłam do pracy.

Czyli całkowita rezygnacja z rodzinnego świętowania?

Wigilia rodzinna odbywała się beze mnie, w następnych dniach w celebracjach świąt uczestniczyłam w ograniczonym zakresie. Ale pamiętam też starszą panią doktor, która nie miała rodziny i celowo brała dyżury świąteczne. Dzięki nim nie czuła się samotna.

Dyżur to ucieczka od świąt, czy raczej świętowanie na dyżurze?

Pracowałam wówczas w szpitalu na oddziale psychiatrycznym, gdzie świąteczne dyżury są specyficzne. W Boże Narodzenie na oddziale zostają pacjenci w bardzo ciężkim stanie psychicznym. Spotkanie wigilijne dla pacjentów było organizowane w ciągu dnia, z udziałem psychologów. W wigilijną noc, jeśli sytuacja na dyżurze na to pozwalała, siadaliśmy z pielęgniarkami i sanitariuszami na chwilę przy cieście i kawie.

I w tym gronie jest atmosfera świąteczna?

Oczywiście! To były niecodzienne dyżury. Każdy przynosił coś do jedzenia, na oddziale stały choinki ozdobione tym, co pacjenci robili na zajęciach terapeutycznych. Dopisywały humory, panowała ogólna życzliwość. Ktoś podrzucił serwetki, inny postawił stroik na biurku. Atmosfera świąt była wyczuwalna.

Były prezenty?

Mam takie miłe wspomnienie: na oddziale pracowała pielęgniarka, pani Magda, miłośniczka szydełkowania. Kiedy dyżurowała w święta, zawsze robiła dla wszystkich malutkie szydełkowe choineczki albo aniołki. Do dziś mam jedną choinkę. Czasem pacjenci wręczali sobie nawzajem i nam kartki świąteczne własnej roboty.

Ustaliliśmy już, że dla was, medyków, dyżurowanie było przejawem wolnej woli. Tego komfortu nie mają pacjenci. Czy ich się przygotowuje do tego, że święta spędzą z tą tymczasową rodziną?

Na psychiatrii hospitalizacje są długie, trwają miesiąc, dwa, trzy. Istnieje więc coś, co można nazwać życiem społecznym oddziału. Zupełnie inaczej niż chociażby na chirurgii, gdzie rotacja jest tak duża, że nie ma szansy kogoś dobrze poznać. U nas przygotowania do świąt Bożego Narodzenia miały rzeczywiście naturalny charakter, a nie wymuszony. Sądzę, że część pacjentów gorzej by się czuła, będąc w domu, w samotności.

Myśli pani czasem o powrocie do tych dyżurów?

Od kilku lat w ogóle już nie dyżuruję i przyznaję, że czasem mi tego brakuje. Dyżury świąteczne miały swój niezaprzeczalny urok.

Tradycyjnie z rodziną

O wspólnych zainteresowaniach, pracy, wypoczynku i przygotowaniach do świąt Bożego Narodzenia opowiadają Justyna i Grzegorz Kwitkiewicz, lekarze dentyści, członkowie Komisji ds. Lekarzy Dentystów ORL w Warszawie.

Czy wykonywanie tego samego zawodu pomaga w życiu rodzinnym?

Justyna Kwitkiewicz: Uważam, że tak. Łatwiej zrozumieć osobę, która zajmuje się tymi samymi lub podobnymi zagadnieniami. My z mężem pracujemy w różnych miejscach, oddzielnie, ale wspieramy się. Omawiamy ciekawe przypadki medyczne, chwalimy się sukcesami i dzielimy troskami. Na pewno nie rywalizujemy ze sobą, tylko uzupełniamy się.

Grzegorz Kwitkiewicz: Jeżeli są dwie silne osobowości, silne jednostki, wspólna praca może stanowić wyzwanie. Dlatego lepiej pracować oddzielnie, ale – jak mówiła Justyna – razem omawiać interesujące zagadnienia, dzielić się zawodowymi doświadczeniami i tym, co u każdego dzieje się w pracy. Działamy w różnych środowiskach, w różnych miejscach, spotykamy innych ludzi, doświadczamy rozmaitych emocji, przeżywamy różne sytuacje, czasami nawet zabawne. Rozmawiając o tym, co się nam przydarzyło, poszerzamy nasze horyzonty o doświadczenia drugiej osoby.

Udaje się państwu od czasu do czasu uciec od zawodowych rozmów w domu? Czy nie przenosicie problemów z pracy na grunt rodzinny?

G.K.: Na pewno nie da się ich całkowicie zostawić przed progiem. Gdybyśmy powiedzieli, że zostawiamy, to byłaby nieprawda, ale trzeba mieć dystans do tych problemów.

J.K.: Nie zawsze i nie o wszystkim chce się rozmawiać, poza tym nie rozmawiamy przecież tylko o pracy. Jest wiele innych ciekawych tematów, którymi chcemy się dzielić, i wspólnych spraw do załatwienia.

Oboje działacie również w samorządzie lekarskim. Razem łatwiej?

J.K.: Są tego dobre strony. Mamy wspólne przemyślenia, możemy razem przegadać wiele kwestii. W domowym zaciszu robimy burzę mózgów i z gotowymi pomysłami przychodzimy do izby.

G.K.: Z powodu pandemii wiele kontaktów zostało zawieszonych, nie bardzo można się spotkać, a w działalności samorządowej integracja i wspólne działania są potrzebne. Doceniamy, że możemy o sprawach zawodowych czy samorządowych porozmawiać bezpośrednio, choć nie wypełniają w całości naszego życia.

Jesteście lekarzami, pracujecie na rzecz środowiska lekarskiego. Czy pochodzicie państwo z rodzin związanych z medycyną?

J.K.: Mój tata był lekarzem, mama  jest dyplomowaną pielęgniarką już na emeryturze. W domu często słyszałam historie z pracy rodziców. Gdy zna się świat medyczny od dzieciństwa, łatwiej się później odnaleźć w zawodzie lekarza.

G.K.: Ja może nie jestem ze stricte lekarskiej rodziny, ale moja mama jest technikiem dentystycznym do niedawna jeszcze czynnym zawodowo. Od dzieciństwa pamiętam jak lepiłem woskowe wzorniki i odlewałem gipsowe modele.  Lubiłem majsterkować i w pracowni protetycznej spędziłem w młodości wiele godzin. Zmysł techniczny i zdolności manualne są przydatne w zawodzie lekarza dentysty. Mój tata inżynier  pracował w handlu zagranicznym, ale przestrzegał, że w tej dziedzinie ma się mało czasu dla rodziny. Poszedłem w ślady mamy, ale zostałem lekarzem dentystą. Również moja siostra wybrała stomatologię.

J.K.: A moja siostra jest magistrem rehabilitacji. W rodzinie mamy zatem reprezentantów wielu zawodów medycznych.

Jak wypoczywacie? Dzielicie także pasje?

J.K.: Lubimy zwiedzać świat, spotykać się z przyjaciółmi.

G.K.: Czynnie spędzamy wolny czas, różne dziedziny sportu i rekreacji nie są nam obce.

J.K.: Kondycja w naszym zawodzie jest potrzebna. Dlatego mimo zmęczenia mobilizujemy się do ćwiczeń.

Czy zdarzało się, że praca miała wpływ na plany urlopowe, pokrzyżowała rodzinne lub świąteczne spotkania?

J.K.: Nie mamy gabinetu blisko domu, więc raczej nie zdarzyło się, aby pilnie wzywano nas do pacjenta. Grzegorz sam układa swój grafik dni wolnych. Ja pracuję na etacie, więc moje plany urlopowe uzależnione są od innych pracowników. W zeszłym roku, po raz pierwszy, zdarzyło się, że musiałam zostać w Wigilię do godz. 20.00 w pracy. Rodzina cierpliwie czekała w domu z kolacją na mój powrót. Jak widać, dentyści w święta bywają na dyżurze, ale na pewno nie jest to porównywalne z dyżurami lekarzy w szpitalu.

Pacjenci nie potrzebują pomocy stomatologicznej w tym czasie?

J.K.: Wigilia, jeżeli przypada w tygodniu, jest zwykłym dniem pracy. Ale pacjentów bywa wówczas niewielu. Gdy dyżurowałam 24 grudnia, do godziny 16.00 przyjęłam dwie osoby. Później nie było nikogo. Ale na pewno są przychodnie czy gabinety, które pełnią dyżur całodobowo i udzielą pomocy w sytuacji „podbramkowej”.

G.K.: Najczęściej pacjenci nie umawiają się na wizyty w okresie świątecznym albo je odwołują. A osoby z poważnymi urazami, np. z wypadków komunikacyjnych, trafiają na oddział chirurgii szczękowej.

Jakie będą tegoroczne święta Bożego Narodzenia w waszym domu?

J.K.: Tradycyjne, rodzinne. Z choinką i z naszym kotem mruczącym swoją kocią kolędę pod świątecznym drzewkiem.

G.K.: Przydałaby się też choć odrobina śniegu. Święta to również czas wspólnego szykowania wszelkich smakołyków.

J.K.: Jak zawsze przygotujemy barszcz z uszkami, własnoręcznie robione pierogi, które Grzegorz świetnie lepi. Będzie karp w różnych postaciach, kompot wigilijny, makowce i bigos na następny dzień. W zeszłym roku pierwszy raz sami upiekliśmy strucle makowe.

Czego będziecie życzyli sobie i bliskim na nowy rok?

G.K.: Przede wszystkim zdrowia…

J.K.: …i powrotu do normalności. Wówczas pojechalibyśmy na narty.

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum