30 stycznia 2019

Wesołe przygody lekarza w korpo

Hanna Odziemska

lekarz specjalista chorób wewnętrznych POZ, absolwentka Wydziału Zarządzania UW

Na  rynku usług medycznych trwa ekspansja tak zwanych sieciówek. Oferują praktycznie wszystko: opiekę ambulatoryjną i szpitalną, rozbudowaną diagnostykę, zabiegi komercyjne, pakiety abonamentowe, kontrakty z NFZ. Sieć rozrasta się, pączkuje, otwierane są kolejne placówki. Pozostaje jeden problem: obsadzić tę piękną konstrukcję kadrą lekarską. Sprawa jest poważna, ponieważ w środowisku polskich lekarzy wciąż zieje luka pokoleniowa, starsi koledzy sukcesywnie odchodzą na emeryturę lub zmniejszają czas pracy, młodsi nie są zwykle w stanie zastąpić ich pod względem doświadczenia.

Joanna, atrakcyjna blondynka o manierach księżnej i solidnie wykreowanej marce osobistej. Doświadczony internista, poszukiwany przez wszystkich świadczeniodawców, także tych sieciowych.

– Zdecydowałaś się na kontrakt z którąś firmą?

Joanna była usilnie werbowana przez sieć X-Med, Y-Med i Z-Med. Zanosi się na dłuższą opowieść.

– Najpierw menedżer X-Med zadzwonił do mnie z propozycją spotkania. Umówił mnie z bardzo miłą, młodą panią dyrektor. Spotkanie odbyło się w jej gabinecie, oczywiście wszelkie uprzejmości, dobra kawa, obietnice, zachęty i…pułapki.

– Pułapki?

– Dyrektor barwnie przedstawiła mi zalety pracy w jej firmie: a to dostępność szybkiej diagnostyki, a to serwis informatyczny online, natychmiastowe konsultacje specjalistów… Tymczasem moja koleżanka, która już tam pracuje od pewnego czasu, odczarowuje te piękne wizje komfortowej pracy. Obiecuje się interniście, że będzie pracował tylko w ramach swoich kompetencji, a pacjenci wymagający pomocy specjalistycznej będą natychmiast kierowani do odpowiednich specjalistów. W praktyce okazuje się, że do internisty przysyła się pacjentów ze schorzeniami neurologicznymi lub dermatologicznymi, a nawet z ranami, które ewidentnie powinien opatrzyć chirurg. Przy okazji kwalifikacji do szczepień podejmuje się próbę przechytrzenia lekarza. Dyrektor mówi, że to „pacjenci na pięć minut”, dlatego są zapisywani między planowymi, których jest czterech na godzinę. „Pięć minut” siłą rzeczy urwane pacjentowi planowemu z jego piętnastu minut ma, zdaniem pani dyrektor, wystarczyć na jego zbadanie, wypełnienie ankiety z kilkunastoma pytaniami i poinformowanie o możliwych odczynach poszczepiennych. Wszystko to oczywiście opatrzone podpisem lekarza i na jego odpowiedzialność.

Mission impossible, czyli jak mówią na Śląsku: „szwagier, to je ciynżko sprawa”.

– Właśnie, ale wisienka na torcie dopiero przed nami
– Joanna kręci głową, jakby nie dowierzając temu, co ma powiedzieć. Dyrektor mówi w końcu o różnych typach pacjentów, a właściwie o różnych typach zakupionych przez nich abonamentów lub pakietów usług medycznych. Pacjenci dzielą się z grubsza na zwykłych
i VIP-ów. Kiedy przychodzi zwykły pacjent, lekarz ma maksymalnie ograniczać badania dodatkowe, kiedy przychodzi VIP, nie ma żadnych ograniczeń, łącznie z tym, że VIP-a trzeba przyjąć, nie licząc się z kolejką i godzinami pracy, a nawet nie wymagając, żeby osobiście stawił się na wizytę, bo np. potrzebuje „tylko” recepty na jakiś lek, który niekoniecznie musi być w dokumentacji. Jak powiedziała mi dyrektor, błyskając w uśmiechu srebrzystym aparatem ortodontycznym, w systemie będę miała zaznaczone różnymi kolorami badania, które pacjent ma w pakiecie i te spoza pakietu. Chodzi o to, żeby przede wszystkim zlecać te drugie i maksymalnie ograniczać pierwsze. Czyli – zamiast normalnie leczyć – gwałcić etykę lekarską i zarabiać jak najwięcej dla firmy, w dodatku bez prowizji.

– Ile zaproponowano ci za godzinę?

– 100 zł. Bez szału – wzrusza ramionami moja rozmówczyni. – Tyle samo, co w sieci Y-Med, do której trafiłam z polecenia innej koleżanki. Tam też pokazano mi high life, w kompakcie poradnia POZ, specjalistyka, szpital, diagnostyka, pacjenci prywatni, pakietowi, NFZ, szczepienia… Trochę mniej nachalny marketing niż w X-Med, za to schody pojawiły się przy podpisywaniu umowy.

– Co było nie tak z umową?

– Wszystko – uśmiecha się Joanna. – W każdym punkcie sankcje, odpowiedzialność w stu procentach po stronie lekarza, praktycznie zerowa po stronie sieci… Poprosiłam o kilka poprawek. Na przykład, żeby nie było żądania przez firmę ujawnienia wszystkich innych pracodawców – to przecież moje prawo pracować, z kim zechcę. Chciałam też trochę bardziej sprawiedliwego rozłożenia odpowiedzialności – w końcu na wiele okoliczności towarzyszących udzielaniu świadczeń nie mam żadnego wpływu. Usłyszałam, że umowa nie jest do negocjacji, gdyż to standardowa umowa świadczenia usług medycznych opracowana przez grupę prawników firmy
Y-Med. Najwyżej mogę jej nie podpisać, więc nie podpisałam.

Joanna pociąga kolejny łyk kawy i bierze głębszy oddech przed opowieścią o trzeciej firmie.

– Najlepsze będzie teraz. Do sieci Z-Med trafiłam znowu dzięki koleżance. Werbowano ją, ale nie była zainteresowana zmianą miejsca pracy, więc poleciła mnie. Ten sam wysoki standard, co w poprzednich firmach, te same pokusy i haki. Stawka jak poprzednio. Plus wartość dodana – oburzenie pana dyrektora, kiedy poprosiłam o wstawienie do umowy punktu o moim prawie wypowiedzenia ze skutkiem natychmiastowym w przypadku jednorazowego nieterminowego przelewu wynagrodzenia. Dyrektor spytał, dlaczego tak mi zależy na tym zapisie, przecież Z-Med to duża firma i żadne opóźnienia przelewów się nie zdarzają, więc ten punkt jest niepotrzebny. Odparłam, że w takim razie tym bardziej nie ma powodu, aby się przed tym wzbraniał, a ja chcę mieć swój wkład do umowy, wszak pan dyrektor zdaje sobie sprawę, że nie jestem dla Z-Med pracownikiem, tylko kontrahentem i mam prawo do negocjacji kontraktu. Pan dyrektor zmarszczył brwi i zasłaniał się superdyrektorem Z-Med, z którym jakoby musi uzgodnić, czy może dla mnie zrobić wyjątek i dokonać takiego zapisu w umowie. Próbował jeszcze przekonać mnie chwytem retorycznym: „Gdy pani kupuje telefon, to dostaje umowę i też nie jest to umowa do negocjacji, tylko standardowa”. Odpowiedziałam: „Panie dyrektorze, kto z nas potrzebuje kupić ten telefon – pan czy ja?”. „No tak, mam nóż na gardle, potrzebujemy natychmiast lekarza internisty” – przyznał. „W takim razie nie bardzo rozumiem pana opory. Zresztą, jak pan wie, mam swoją markę i liczne grono pacjentów, którzy od lat wędrują za mną do kolejnych placówek, w których udzielam świadczeń, jestem przyzwyczajona do innego standardu prowadzenia ze mną rozmowy przez potencjalnego kontrahenta, ze mną trzeba rozmawiać jak z gwiazdą filmową, wtedy będziemy mieć odpowiednią platformę komunikacyjną”.

– Naprawdę? Tak mu powiedziałaś? – podziwiam niezależność i pewność siebie Joanny.

– Tak powiedziałam. A on zakończył rozmowę pytaniem: „To jak ma być sformułowany ten pani punkt?”. Wtedy zrozumiałam, że wcale nie musiał pytać nikogo o zgodę, sam może zdecydować o zmianach w mojej umowie.

– Którą z tych firm ostatecznie wybrałaś?

– Korporacja nie jest dla mnie. Wybrałam mały NZOZ, gdzie umowa miała jedną stronę A4, tylko dane kontrahentów, zakres usług i terminy. Stawka godzinowa była o 20 zł wyższa, a za wizytę domową płacą 200 zł.

Godzina pracy 120 zł, wizyta domowa 200 zł… Nie dać się osaczyć korpo – bezcenne. 

 

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum