14 października 2005

Nowe doniesienia o anoreksji i bulimii – To nie kaprys

Z dr. n. med. Antonim JAKUBCZYKIEM, psychiatrą, psychoterapeutą, ordynatorem Oddziału Młodzieżowego Instytutu Psychiatrii i Neurologii, rozmawia Kamelia Biedrzeniec

Znam lekarkę – mądrą i doświadczoną internistkę, która miała ogromne problemy z wyleczeniem córki nastolatki z chorobliwego jadłowstrętu. Dopiero pomoc i interwencja specjalisty psychiatry zapobiegła tragedii. Czy zaburzenia odżywiania się – anoreksja i bulimia – zawsze wymagają interwencji specjalisty psychiatry? Czy lekarz pierwszego kontaktu nic tu nie może pomóc?
Anoreksja i bulimia, trudne do wyleczenia choroby, bardzo złożone, o podłożu psychologicznym, społecznym, kulturowym, rodzinnym, nie mają jednej znanej nam przyczyny. Wynik leczenia jest często niepewny, a pacjentka nie zawsze powraca do pełnego zdrowia. Mówię: pacjentka, bo najczęściej zapadają na tę chorobę dziewczęta
w okresie dojrzewania. Nic więc dziwnego, że nawet doświadczona internistka nie mogła sobie z tym poradzić. Zwłaszcza że była to matka, a matki, moim zdaniem, nie powinny leczyć swoich córek. Nawet nie wszyscy lekarze psychiatrzy, którzy zajmują się leczeniem dorosłych, mają zrozumienie dla tej choroby. Także i z tego powodu początkowo bagatelizuje się objawy zaburzeń, traktując je jako fanaberie, kaprysy nastolatek, uleganie przez nie dyktatowi mody, obowiązującego modelu urody, czyli smukłej sylwetki. Odchudzanie uważa się za pewną normę (przecież wszystkie się odchudzają), za coś, co nie powinno nas niepokoić.
Biorąc to wszystko pod uwagę, od lekarza pierwszego kontaktu oczekiwałbym tego, że zaniepokojony objawami – czy po ewentualnym rozpoznaniu anoreksji – skieruje niezwłocznie pacjentkę do specjalisty, skłoni ją do podjęcia leczenia.

Jakie objawy czy zachowania powinny być sygnałami alarmowymi w tej sprawie?
Takich sygnałów jest kilka. Będzie nim np. utrata kontroli nad odchudzaniem. Dziewczyna, która początkowo postanawia jedynie zadbać o linię, nie może tego przerwać i odchudza się aż do wyniszczenia organizmu. W skrajnych przypadkach dochodzi do głębokiego zaburzenia psychiki. Przykładem może tu być zaburzenie percepcji, postrzegania własnego ciała. Pacjentki wyglądają jak więźniarki oświęcimskie, jak szkielety, a twierdzą, że są za grube, dostrzegają niewidoczne dla innych fałdki tłuszczu i dalej próbują się odchudzać, aż do całkowitego wyniszczenia. Ale wcześniej takim sygnałem alarmowym może być okłamywanie otoczenia – mówi, że jadła, a nie je, chowa, wyrzuca jedzenie. W bulimii – niepohamowane objadanie się, spożywanie niewyobrażalnych ilości jedzenia, a następnie wywoływanie wymiotów. Myślenie takiej dziewczyny zaczyna koncentrować się głównie na liczeniu kalorii, na tym, co powinna, a czego nie powinna jeść.
Widomym znakiem związanym z głodzeniem się jest zanik miesiączki. Dlatego wiele naszych pacjentek zaczyna od wizyty u ginekologa czy endokrynologa. Niejeden ginekolog zaczyna wywoływać miesiączkę, a to jest nieporozumienie, bo w tych przypadkach jest to poganianie batem chorego konia. Wygłodzony organizm broni się po prostu przed utratą białka, hemoglobiny czy żelaza.
Wizytę u endokrynologa łączą pacjentki z podejrzeniem choroby tarczycy. Dopiero na końcu decydują się na wizytę u psychiatry, nie dopuszczając wcześniej myśli, że ich odstępstwa od normy mają podłoże psychiczne, a nie wynikają z „braku apetytu”, czy z tego powodu, że są „niejadkami”.

Statystyki, w zależności od źródła, informują, że od 10 do 20% zachorowań kończy się tragicznie – śmiercią spowodowaną wyniszczeniem organizmu i towarzyszącymi mu powikłaniami. Jakie są Pana obserwacje i doświadczenia w leczeniu zaburzeń odżywiania się?
Ja uważam te dane statystyczne za zawyżone. W mojej praktyce nie miałem przypadków śmierci z powodu wygłodzenia. Nam się zawsze udaje jakoś pomóc, co nie znaczy, że zawsze doprowadzić do całkowitego wyleczenia. Bo to, że uzyskujemy przyrost wagi ciała, „na siłę” utuczymy naszą pacjentkę, nie jest gwarancją powrotu do zdrowia. Czasami wydaje się nam, że jesteśmy na najlepszej drodze do wyleczenia. Dziewczyna deklaruje, że wszystko już wie (że powinna przytyć), wszystko rozumie (że jest chora), dostrzega te niekorzystne zmiany, które się w jej życiu dokonały. Ale anoreksja jakby żyła własnym życiem. To zrozumienie swojej, niekiedy dramatycznej sytuacji nie przekłada się na wagę ciała.
Mamy też niemało przypadków wyzdrowienia. O niektórych naszych byłych pacjentkach wiemy też, że krążą
z przerwami od szpitala do szpitala, lecz w tych przerwach funkcjonują prawie normalnie. Nasze doświadczenia potwierdzają doświadczenia innych ośrodków, że anoreksja i bulimia są trudne do wyleczenia. Wyleczenie wymaga bowiem pełnej wewnętrznej przemiany i nie ma leku, który prowadziłby do wyzdrowienia.

Na łamach poważnego czasopisma „Archives of General Psychiatry” opublikowano doniesienia o najnowszych badaniach w tej dziedzinie. Zdaniem amerykańskich naukowców, to poziom serotoniny w mózgu odpowiada za takie, a nie inne zachowania, problemy emocjonalne chorych. Według autorów raportu, badania te pokazały nowe możliwości diagnozowania i terapii poszczególnych pacjentów. Czy podziela Pan ten optymizm?
Podchodzę do tych doniesień bardzo ostrożnie. Informacja, że stwierdza się zmiany w poziomie stężenia serotoniny w mózgu, niewiele nam mówi. Ciągle nie wiemy, co jest przyczyną, co objawem, co efektem choroby, a co pochodną procesu leczenia. Dotychczas też wiedzieliśmy, że na skutek dobrych lub złych doświadczeń życiowych te seretoninowe zmiany czy zaburzenia występują. Wiadomo też było, że dobra psychoterapia wpływa na poziom serotoniny w głowie. Ale niestety te badania i odkrycia nie przybliżają nas do powstania leku. Właściwie leku na anoreksję nie ma. Pozostaje nam tylko dążyć znanymi dotychczas sposobami do tego, by pacjentki, które w anoreksji sprawowały dotąd kontrolę nad swoim ciałem, w procesie leczenia uzyskały także kontrolę nad swoim życiem. Ü

Archiwum