28 lutego 2014

Bez kolejek

Paweł Walewski
Zbliża się termin ultimatum, jakie premier postawił ministrowi zdrowia w sprawie rozwiązania problemu kolejek do lekarzy. Wkrótce przekonamy się, czy Bartosz Arłukowicz – który w 2001 r. celnie namierzył Agenta w telewizyjnym show – nie stracił po 13 latach swoich wizjonerskich zdolności i z dawną lekkością rozwiąże postawione przed nim zadanie. Trzeba być niezłym magiem, a w dodatku mocarnym Herkulesem, rodem z kreskówek Disneya, by w ciągu kilku tygodni utorować pacjentom drogę do przychodni i szpitali w sposób łagodny, nie odbierając nikomu żadnych przywilejów i nie naruszając gruntu pod nogami, a jednocześnie wykazać się skutecznością, by notowania PO wzrosły.
Czy zatem naprawianie systemu i skracanie kolejek należy zacząć od medycyny rodzinnej, która stała się chłopcem do bicia obciążanym winą za swoje i nie swoje grzechy? Czy rzeczywiście lekarze rodzinni oszczędzają na zdrowiu pacjentów, aby się bogacić, a jednocześnie uprawiają przysłowiową spychologię, przyczyniając się do wydłużenia kolejek?
Nie da się ukryć, że Ministerstwo Zdrowia ma obecnie spory problem z medycyną rodzinną, ale na własne życzenie, a nie wyłącznie z winy lekarzy, którzy w swojej specjalności zdążyli stworzyć nad wyraz zwarty monopol broniący status quo. Miłą dla ucha pieśń z przeszłości, że wybrany przez chorych lekarz stanie się przewodnikiem po systemie, koordynatorem opieki, można między bajki włożyć. Bywają oczywiście miejsca w Polsce, w których – gdy trzeba pacjenta skonsultować z innym specjalistą – lekarz rodzinny sam chwyta za telefon i umawia wizytę. Najczęściej jednak zagubiony pacjent dostaje receptę i skierowanie, z którym musi odnaleźć się w postawionej na głowie rzeczywistości, szuka dla siebie pomocy po omacku, zapisuje się w kilkunastu miejscach jednocześnie. A potem wszyscy się dziwią, skąd te kolejki i gdzie są winni? Brakuje pieniędzy? A może dobrej organizacji i szybkiego przepływu informacji między wszystkimi poziomami ochrony zdrowia.
Politykom wydawało się, że medycyna rodzinna to tani i łatwy w obsłudze wycinek lecznictwa, w którym odnajdują się lekarze z przypadku, więc odarto ich z prestiżu i możliwości dobrego kształcenia. W efekcie środowisko to samo wzmocniło się w sposób najgorszy z możliwych, czyli przechodząc do ruchu oporu wobec najdrobniejszych zmian. Nie wiadomo już nawet, czy ograniczona samodzielność lekarzy rodzinnych to efekt polityki ministerstwa, czy skutek braku zgody tego środowiska na zwiększenie kompetencji – bo po co dorzucać sobie pracy, skoro większych pieniędzy nikt nie obiecuje? A że przy okazji cały system rozpada się jak domek z kart? Lekarzom to nie przeszkadza. NFZ też zadowolony, bo zniecierpliwiony kolejką do przychodni pacjent, przymuszony chorobą, wcześniej czy później i tak uda się do prywatnej placówki.

Autor jest publicystą „Polityki”.

Archiwum