2 maja 2006

Kto się zamachnie?

Co robi na politykach większe wrażenie: kilofy w rękach górników pod Sejmem i rzucanie w okna puszkami po piwie czy solidarne złożenie wymówień z pracy przez wszystkich lekarzy? Gdy górnicze związki zawodowe walczyły o swoje przywileje emerytalne, jakoś żadnemu z ministrów nie przyszło do głowy, by straszyć je braniem w kamasze ani nikt nie zastanawiał się nad zmianą prawa wprowadzającą militaryzację kopalni. Przeciwnie, ustawę dostosowano tak, by w ciągu najbliższych 15 lat jedna grupa zawodowa mogła wyssać z budżetu 70 mld zł. Na podwyżki dla lekarzy potrzeba na początek 3,7 mld i jest z tym kłopot – rząd nie czuje się adresatem tego postulatu, ale chyba przede wszystkim nie czuje strachu, że od zdesperowanych awanturników dostanie łopatą w głowę. Wystarczy spojrzeć: czy dr Krzysztof Bukiel zdolny byłby ją unieść, a arystokratyczny prezes Konstanty Radziwiłł czy kiedykolwiek miał kilof w ręce? Nawet bezkompromisowy w sprawach płacowych dr Andrzej Włodarczyk nie wygląda na takiego, który salę obrad Komisji Zdrowia byłby skłonny zamienić na ulicę, by móc przed kamerami jak sztubak zamachnąć się kamieniem. W sytuacji, kiedy kwestii lekarskich podwyżek nie da się rozstrzygnąć w plenerze, pojawia się wątpliwość, czy w tym kraju jest inne miejsce do tego odpowiednie?
Zapowiadana przez Sejm na początek maja debata na temat finansowania opieki zdrowotnej zapewne uśpi sumienie rządzących. Lecz wątpliwa jest nadzieja, że „emanacja społeczeństwa”, jaką dziś mamy w parlamencie – poza krasomówczymi popisami w obronie lekarzy – cokolwiek zmieni w ich trudnym losie. Na to nie liczę. Był czas przywyknąć przez kilkadziesiąt lat do wyzysku w służbie zdrowia (zresztą samo słowo „służba” odpowiednio pozycjonuje tę dziedzinę w hierarchii priorytetów państwa, które nieprzypadkowo tak postanowiło nazywać jedną ze swoich najlepiej wykwalifikowanych grup zawodowych).
Wiele lat zadecydowało o tym, że pauperyzacja stanu lekarskiego uchodziła rządzącym na sucho. Nigdy nie było dobrego momentu, by zacząć doceniać pracę lekarza i uczciwie mu płacić – a ministrowi finansów ochrona zdrowia wciąż jawi się jako najgłębsza studnia, w której można utopić wszystkie pieniądze. Pod tym względem PiS od SLD, AWS czy PZPR nie różni nic. Nowa jakość polega jednak na tym, że w IV Rzeczpospolitej łatwiej wejść na salony zwykłemu chłopu niż docenić lekarską mitręgę. Ale jeśli partie chłopskie rwą się do władzy, pańszczyznę w ochronie zdrowia czas zdelegalizować. Skoro Andrzej Lepper nie jest przywiązany do swojego pola, żaden lekarz nie ma obowiązku czuć się przykuty do szpitalnego łóżka. Tyle żenujących faktów wydarzyło się w ostatnich tygodniach w polityce, że rozgoryczenie ludzi w białych fartuchach zaczynają wreszcie podzielać pacjenci. Ü

Paweł Walewski
Autor jest publicystą „Polityki”

Archiwum