17 października 2008

Trudne pytania

Podoba mi się, jak minister Ewa Kopacz reaguje na pytania o finansowanie najdroższych kuracji chorób często beznadziejnych. Zwłaszcza z zakresu pediatrii i onkologii. Jeśli nie ma dla kogoś żadnego ratunku, warto podać mu choćby placebo, by wzmocnić nadzieję, albo zastosować lek, który nie całkiem jest skuteczny, ale daje szansę przeżycia kilku dodatkowych miesięcy – stwierdziła minister podczas kameralnego spotkania z dziennikarzami, dodając, że gdyby sama znalazła się w sytuacji chorej na zaawansowaną postać raka, pewnie liczyłaby na taką właśnie pomoc. Narodowy Fundusz Zdrowia liczy jednak pieniądze. A znawcy farmakoekonomiki ułatwiają mu to zadanie i krytycznie podchodzą do lekarskiej filozofii myślenia: wydamy kilkaset tysięcy złotych na przedłużenie życia jednego chorego, lecz za tę kwotę można by… i tu pojawia się zazwyczaj długa lista mniej spektakularnych świadczeń, na których sfinansowanie czeka nie jeden, lecz kilkuset pacjentów. Czy kiedykolwiek uda się rozwiązać ten problem?
Niestety, minister Kopacz, stając po stronie lekarzy i reagując – powiem to uczciwie – po ludzku, żadnego rozwiązania nie proponuje. Pieniądze muszą się znaleźć i już, czym znów burzy krew ekonomistom, bo oni przyzwyczajeni są jednak do innego toku rozumowania. Pewnie wielu z nich nigdy nawet nie było w szpitalu, nie rozmawiało z chorymi, nie musieli podejmować decyzji, jakie na onkologów czy pediatrów spadają codziennie. Jak więc mają zrozumieć nadzieje pacjenta, który chce chwycić się nawet ostatniej deski ratunku, choćby za cenę dodatkowego cierpienia? Znam wiele przypadków takich bezdusznych stróżów budżetu – polityków, pracowników Narodowego Funduszu Zdrowia, wreszcie dziennikarzy pomstujących na drogie kuracje – którzy przymuszeni prywatną chorobą nie wahają się dobijać o sfinansowanie takiego leczenia swoich najbliższych i wtedy nie przeszkadza im, że koszty tej terapii są horrendalnie wysokie.
Podoba mi się zatem pogląd, jaki ma na ten temat nasza minister, ale to jeszcze za mało, by pacjenci i lekarze czuli się bezpiecznie. Media raz po raz informują o kuriozalnych sytuacjach, które nie powinny się zdarzyć w cywilizowanym kraju, w którym obowiązują przecież ubezpieczenia zdrowotne. Szczególnie poruszająca była ostatnio historia pacjenta z ciężką hemofilią, który po złamaniu nogi musiał czekać na sfinansowanie operacji, bo nikt nie chciał płacić za dodatkowe czynniki krzepnięcia. Rozmowy, jakie w tej sprawie toczyły się na najwyższych szczeblach resortu, dyskwalifikują całą naszą politykę zdrowotną, bo zmuszają do postawienia zasadniczego pytania: jak dalece zbliżyliśmy się – w imię pilnowania budżet – do praktyki zrzucania ze skały obłożnie chorych i niepełnosprawnych? I czy w tej niewygodnej roli „zrzucaczy” odnajdą się kiedykolwiek urzędnicy Funduszu?

Paweł WALEWSKI
Autor jest publicystą „Polityki”

Archiwum