18 kwietnia 2010

Dochodowy pacjent

Paweł Walewski

Narodowy Fundusz Zdrowia już dawno powinien zrozumieć, że wyceniając niektóre zabiegi lepiej od innych, nakręca na nie koniunkturę.
W sytuacji, kiedy dyrektorzy rozliczają ordynatorów i kierowników klinik z każdej wydanej, ale też zarobionej złotówki – pokusa łatania dziur w szpitalnym budżecie musi być oczywista.
Tak było w czasach kas chorych, kiedy wyliczenia kosztów niektórych świadczeń zostały wzięte z księżyca, ale tak jest i teraz, mimo coraz staranniejszego dopasowywania cenników do rzeczywistych kosztów rozmaitych zabiegów i badań diagnostycznych. Jeśli urzędnicy wprowadzili w medycynie swoje rządy i dziwny słownik, zgodnie z którym chory to świadczeniobiorca, lekarz – świadczeniodawca, a kontakt między nimi został sprowadzony do „procedury”, trudno się dziwić, że coraz częściej pojawia się presja: jak wyjść na swoje, jak wydobyć oddział spod kreski?
Pracownie hemodynamiczne zarabiają więc na koronarografiach, stacje dializ na jak największej liczbie pacjentów z wstrzymywanymi przeszczepami nerek, a II Klinika Ginekologii, Położnictwa i Neonatologii z Wrocławia – wpadła na pomysł wykonywania masowych histeroskopii, czym zasłużyła sobie na publiczne potępienie na pierwszej stronie „Gazety Wyborczej”.
Jeszcze kilka takich historii, a pacjenci zaczną węszyć podstęp we wszystkim, co zaproponują im lekarze. Czy ich wyrostki robaczkowe albo migdałki nie okażą się zbyt cennym łupem, na którym szpital będzie mógł podreperować swój budżet? Chyba już lepiej zostać w domu i leczyć się ziołami niż oddać w ręce specjalisty, który wybiera leki z inspiracji firm farmaceutycznych, korzysta z aparatury nie wiadomo z jakimi atestami, a teraz jeszcze wykonuje badania bez uzasadnienia, byle tylko wyciągnąć z NFZ dodatkowe pieniądze. Oto, do czego prowadzi karykatura systemu, w jakim tkwimy od dawna. Złe wyniki finansowe stawiają personel pod ścianą; niech nikt już nie mówi, że jest różnica w podejściu do leczenia między prywatnym szpitalem a publicznym, bo rachunek ekonomiczny, z którego NFZ rozlicza placówki medyczne, nie zna przecież rozróżnienia na prywatne i państwowe.
Tym właśnie kończy się sprowadzanie medycyny do fabryki gwoździ: jeśli od lekarzy oczekuje się wykonania planu, to plan oczywiście będzie wykonany – wszak zasadności rozmaitych zabiegów często nie da się podważyć, choć pacjent niekoniecznie musi na nich wszystkich zyskać.
To jednak przecież nie lekarze zafundowali sobie tę filozofię myślenia i nie oni zamienili chorych w donatorów punktów. Niektórzy tylko posłusznie wykonują polecenia swoich zwierzchników.

Autor jest publicystą „Polityki”

Archiwum