10 lipca 2011

Wspaniali i niezapomniani (cz. 5). Studia medyczne w latach 1941-1949

W ciągu ostatnich kilku lat ukazało się w „Pulsie” wiele tekstów, których tematem przewodnim było życie lekarzy, zebranych w rozmaite cykle, z których „Sagi rodzinne”, oparte na zakorzenionej w lekarskich rodzinach tradycji powołania, były najdłużej kontynuowane. Cykl wciąż nie jest zamknięty. Wszystkie teksty mają wspólny mianownik i aspirację – pragnienie zachowania od zapomnienia wydarzeń i postaw będących podstawą etyki zawodu lekarza. Na tle trudnych sytuacji politycznych oraz zawiłości dziejów ukazujemy losy jednostek i ich zmagania, dające świadectwo wspaniałości lekarskiego stanu, oraz wskazówki, jak nawet w najtrudniejszej rzeczywistości być aktywnym i zachować godność. Także tekst poniżej, będący w gruncie rzeczy przesłaniem do młodego pokolenia, jest zwróceniem uwagi i przypomnieniem wartości, które obok technologii, odkryć naukowych, profesjonalizacji i aspektów materialnych – właściwych współczesności – stanowią o istocie „bycia lekarzem”.
Części I-IV wydrukowaliśmy w nr. 6-7/2010, 12/2010-1/2011, 5/2011, 6/2011 r.

kb

Przed końcowym egzaminem u prof. Adama Czyżewicza (1874-1962) zaliczyłam kolokwium u dr. med. Roszkowskiego. Przypomniał sobie dyżury na oddziale u doc. Butkiewicza, na których byłam często obecna. Pytał mnie krótko, co mnie zaskoczyło. Powiedziałam mu o tym, ale uśmiechnął się tylko przyjaźnie i podpisał mi indeks.
Z prof. Czyżewiczem, osławionym licznymi anegdotami, przez często trafiające do niego na leczenie panienki z ulicy Chmielnej zwanym poufale Adasiem, spotkałam się podczas wykładu w sali Kliniki Dermatologicznej na ul. Koszy-kowej 82a. Prof. Marian Grzybowski (1895-1949) użyczył nowo odnowionej sali, gdyż pomieszczenia kliniki ginekologicznej nie były jeszcze wyremontowane po uszkodzeniach wojennych.
Byliśmy szczęśliwi, że nareszcie słuchamy wykładów w pięknej sali, nikt nas nie śledzi i nie zamyka.
Prof. Czyżewicz okazał się świetnym wykładowcą, a jeszcze lepszym aktorem. Mówił bardzo obrazowo. Jego słowa zapamiętywało się z łatwością na długo. Lubił popisywać się swoimi umiejętnościami i zaradnością. Opowiedział, jak pewnego razu, ponieważ nie miał asystenta, musiał działać samodzielnie. Poradził sobie doskonale. Wziernik trzymał w zębach, dzięki czemu miał obie ręce wolne do wykonania zabiegu. Często jego opowieści traktowaliśmy z przymrużeniem oka.
Na wiosnę 1945 r. zaistniała pilna potrzeba otwarcia na lewym brzegu Wisły oddziału położniczo-ginekologicznego. Z ul. Boremlowskiej został częściowo przeniesiony do VIII pawilonu na terenie Szpitala Dzieciątka Jezus. Pomieszczenia były nieopalane, z oknami pozbawionymi szyb, zabezpieczonymi dyktą lub tekturą.
Podczas internatów położniczych, w których braliśmy udział, dramatyczną i nerwową atmosferę ożywiał często dr Kazimierz Marzinek (1917-1993), doskonały gawędziarz. Rozwiązywał w błyskawicznym tempie medyczne krzyżówki. Drugim świetnym kumplem na dyżurach był sympatyczny i bezpośredni dr Ryszard Petzel. Bardzo obfitej tuszy, na obiad zjadał pięć kotletów przygotowywanych przez zakochaną w nim pielęgniarkę.
Starszy asystent, dr med. Julian Frasunkiewicz (zm. 1990), sprawował bezpośrednią opiekę nad moją działalnością na sali porodowej. Podczas jednego z pierwszych dyżurów byłam na sali z dwiema młodymi położnymi. Dr Frasunkiewicz udał się na obchód oddziału. Nagle jedna z pierwiastek zaczęła rodzić. Przystąpiłam do stołu, by jej pomóc. Po chwili z przerażeniem stwierdziłam, że zamiast główki wysunęły się nóżki, następnie ukazał się tułów, ale głowa nie chciała wyjść z kanału rodnego. Z wrażenia zapomniałam o prostej czynności, jaką należało wykonać – przyciągnąć podbródek noworodka do jego klatki piersiowej. Jedna z położnych pobiegła odszukać dr. Frasunkiewicza. Zjawił się błyskawicznie, szybko zdezynfekował ręce i wykonał konieczny zabieg. Uratował głowę noworodka, ale i moją. Po chwili trzymał w dłoniach ocalonego malucha.
Prof. Adam Czyżewicz nie lubił na swym oddziale pracujących kobiet. Wyjątek stanowiła sympatyczna i przyjazna wszystkim dr med. Alina Zawadzka-Rużyłłowa (1912-1999). Poważna i skupiona, z niecierpliwością oczekiwała na powrót przebywającego w Anglii męża Edwarda. Opiekowała się kilkuletnim synem Witkiem (obecnie jest profesorem kardiologii). Ze swych zmartwień zwierzała się podczas wspólnego dyżuru.
Po zdaniu kolokwium u dr. med. Roszkowskiego i odbytych internatach położniczych (cztery razy po trzy doby, bez wychodzenia z oddziału) udałam się na egzamin do prof. Adama Czyżewicza. Przyswoiwszy sobie jego wspaniałe wykłady, zdałam z dobrym wynikiem.

Z dermatologią zetknęłam się w klinice na ul. Koszykowej 82a, prowadzonej przez prof. Mariana Grzybowskiego. Na wykładach bardzo drobiazgowo opisywał zmiany występujące na skórze chorego. Chcąc podkreślić słowa, wykonywał charakterystyczny ruch dłonią. Często zapraszał nas do ambulatorium i demonstrował ciekawe przypadki. Dostrzeżone wykwity na skórze pokazywał drewnianą łopatką, a po chwili tą samą szpatułką drapał się w łysiejącą głowę.
Podczas tych demonstracji przytrafiały się różne nieprzewidziane przypadki. Pewnego razu zobaczyłam osutkę durową na brzuchu pacjenta, który zamiast na oddział zakaźny trafił na dermatologię.
Profesor zawsze wymagał, żeby badany pacjent rozebrał się do naga, by można było dokładnie obejrzeć całą powierzchnię skóry.
Do tej pory podczas studiów nie oblałam żadnego egzaminu. Spotkało mnie to dopiero, gdy zdawałam dermatologię. Byłam w dość zaawansowanej ciąży. Długo czekałam na korytarzu koło gabinetu profesora, który pokazywał się i znikał, krążąc szybkim krokiem po klinice. Gdy wreszcie zostałam poproszona na egzamin, byłam bardzo zmęczona i głodna. Profesor polecił mi zróżnicować Prurigo i Pruritus. Poczułam zupełną pustkę w głowie. Nie widziałam różnicy między tymi określeniami. Profesor ze spokojem ocenił sytuację i polecił mi zgłosić się po miesiącu. Przyszłam po kilku miesiącach.
28 czerwca 1948 r. z mężem Zbigniewem zostałam zaproszona na five o’clock. Miał się odbyć w uporządkowanym i upiększonym ogrodzie otaczającym klinikę, z okazji XII Zjazdu Polskiego Towarzystwa Dermatologicznego. W godzinach rannych odbyły się obrady i wygłoszono mnóstwo referatów, a po południu miało miejsce spotkanie ok. 300 dermatologów przybyłych z całej Polski. Prof. Grzybowski był w świetnym humorze, cieszył się dobrze bawiącymi się gośćmi. Robiliśmy zdjęcia. Młodszym asystentom i wolontariuszom polecił roznoszenie nalewki z czarnej porzeczki, którą sam przygotował. Nalewka miała wspaniały smak, szybko „wchodziła” w nogi, które stawały się dziwnie miękkie.
Los jest bezlitosny. W niedługim czasie profesor został niesłusznie oskarżony o szpiegostwo. 26 listopada 1949 r. aresztowano go, po trzech tygodniach został zamordowany w więzieniu na Koszykowej przez funkcjonariuszy UB. Pogrzeb profesora odbył się 14 grudnia 1949 r. na Cmentarzu Komunalnym, w obecności zaledwie kilku osób. Nie zawiadomiono nikogo z władz uniwersytetu. Obecna była tylko żona i kilku pracowników kliniki. O tych tragicznych zdarzeniach dowiedzieliśmy się dopiero po długim czasie.

Autorka jest lekarzem pediatrą.

Archiwum