2 lipca 2021

Na przestrzeni lat. Sanitariuszka „Małgosia” – doktor Janina

W Powstaniu Warszawskim brała udział jako sanitariuszka, pracując m.in. u boku swojego ojca, który był lekarzem. Studia medyczne rozpoczęła w 1945 r. Przez prawie 60 lat pomagała chorym jako chirurg dziecięcy m.in. w warszawskim szpitalu przy ul. Niekłańskiej. W rubryce „Na przestrzeni lat” przedstawiamy historię dr Janiny Kępskiej, konspiracyjnej „Małgosi”, która w tym roku skończyła 99 lat.

W szpitalu przy Niekłańskiej pracowałam do 2003 r. Nie brałam już dyżurów, ale ciągle przyjmowałam w przychodni. W końcu i na to zdrowie w pewnym momencie przestało mi pozwalać. Kiedy powiedziałam w pracy, że odchodzę, koleżanki i koledzy mówili: „Daj spokój, zostań jeszcze”. Ale stwierdziłam, że to wariactwo po osiemdziesiątce przyjmować pacjentów – wspomina w rozmowie z „Pulsem” Janina Kępska, której, jak się wydaje, bycie lekarzem było pisane od narodzin.

Łuck

Przodkowie Janiny Kępskiej pochodzili z Warszawy, ale w ostatnich dekadach zaborów losy rzuciły ich na wschód. W czasie I wojny światowej ojciec pani Janiny został wcielony do wojska rosyjskiego, które potem stało się bolszewickim, pełnił tam funkcję lekarza w szpitalu polowym. W tymże szpitalu jako pomoc lekarska pracowała jego przyszła żona i mama Janiny Kępskiej. – Mama była niebrzydką kobietą i ojciec się bardzo nią zainteresował. Pewnego dnia zaproponował mamie spotkanie. Gdzie? Na cmentarzu, bo nie było żadnych kawiarni, to był osiemnasty rok, początek rewolucji. Była umowa, randka na cmentarzu, więc siedzą, na jednym grobie ojciec, na drugim mama, i rozmawiają. W pewnym momencie mama zauważyła, że ojciec ma jedną skarpetkę brązową, a drugą szarą. Mamie zrobiło się żal tego mego ojca, a on poprosił: „Proszę pani, czy pani by nie została moją żoną?”. Odpowiedziała: „Tak, proszę pana, zostanę pana żoną”. Tak wyglądały oświadczyny –  opowiadała Janina Kępska w wywiadzie dla Muzeum Powstania Warszawskiego.

W polityce międzynarodowej krok po kroku ustalał się nowy ład. Kiedy w Wersalu ciągle jeszcze trwały rozważania nad traktatem, Polska toczyła boje – polityczne i militarne – o kształt swoich granic. Te najtrudniejsze trwały na wschodnich rubieżach kraju. Wojna polsko-bolszewicka zakończyła się w 1921 r. traktatem ryskim. Jego ustalenia umożliwiły rzeszom Polaków repatriację zza nowo ustalonej wschodniej granicy. Tym sposobem rodzina Janiny Kępskiej trafiła do Łucka. Tam jej ojciec pracował jako lekarz powiatowy, a Janina dorastała, chodziła do szkoły, nawiązywała przyjaźnie. Aż nadszedł wrzesień 1939 r. Ku zdziwieniu mieszkańców Łucka tamtejsze lotnisko zostało zbombardowane, a przecież wojna oficjalnie wypowiedziana nie została. Niewiele później wkroczyli do miasta Niemcy, ale tylko na chwilę, bo w wyniku paktu Ribbentrop-Mołotow miasto znalazło się pod okupacją radziecką. Weteranka pamięta, że Armia Czerwona stanowiła obraz nędzy i rozpaczy, bieda żołnierzy aż kłuła w oczy. Ale jednocześnie wspomina, że wśród okupantów byli i tacy, z którymi dało się żyć, a nawet nie dało się ich nie lubić. Nie minęły jednak dwa lata, a okupacja sowiecka zamieniła się w nazistowską. 22 czerwca 1941 r. znowu mieszkańców Łucka obudziły wybuchy.

– Co się dzieje? Wyszliśmy przed dom, a obok był ten blok, gdzie mieszkali oficerowie Krasnej Armii, oni też wyskoczyli, też w tych gaciorach, jak zwykle. Mama pyta: „No, szto eto takoje? Szto?”. „Niczewo, eto maniowry”. Oni też nie wiedzieli, że wojna jest – mówiła we wspomnianym wywiadzie Janina Kępska. Podkreślała, że po radzieckich obszarpańcach przyszli eleganccy, ogoleni młodzi mężczyźni, których wygląd mógł budzić zachwyt. Ale nie zachowanie. Niemcy rodzinie pani Janiny zabrali dom. Po kolejnych dwóch latach dla Polaków z Łucka sytuacja znowu się pogorszyła. Południowo-wschodnią część okupowanej Polski dotknął konflikt na tle etnicznym, nazywany dziś rzezią wołyńską. W wyniku agresji ukraińskich nacjonalistów zginęło kilkadziesiąt tysięcy Polaków. Część zagrożonych jednak zdążyła w porę uciec, w tym rodzina Janiny Kępskiej. I tak po kilkudziesięciu latach nastąpił powrót familii do Warszawy.

Na barykadach

Rodzina pani Janiny osiadła na Żoliborzu. Ona sama działała już wówczas w podziemiu i przyjęła pseudonim „Małgosia”. Do dziś pamięta entuzjazm, jaki wywołał wybuch powstania, i zapał, z jakim stawiali barykadę na przedwojennej ul. Towiańskiego w pobliżu Dworca Gdańskiego.– Wszystko nam się wydawało takie optymistyczne, ale okazało się bardzo, bardzo tragiczne – wspomina. Ten tragizm obserwowała, służąc jako sanitariuszka w punkcie opatrunkowym, gdzie pracowała z ojcem.

Dramat powstania Janina Kępska opisała w rozmowie z „Pulsem”, przytaczając historię dr. Węglewicza, który dowodził powstańczym szpitalem polowym w żoliborskim kościele Świętego Stanisława Kostki. – Dr Węglewicz był świetnym chirurgiem i wspaniałym człowiekiem. Pracował bez przerwy. W pobliskim domu zostawił żonę z dwojgiem dzieci. Pewnego dnia jego żona przyszła do szpitala, stanęła obok niego i powiedziała: „Nasze dzieci nie żyją”. Okazało się, że zabił je pocisk z działa, kiedy właśnie udawały się do schronu, by uniknąć bombardowania. Dr Węglewicz na chwilę stanął i zaniemówił.  Po chwili się odezwał: „Siostro…”, poprosił o narzędzie i dalej operował.

Nasza rozmówczyni wspomina też, jak dzięki szefowi szpitala po kapitulacji udało się bezpiecznie ewakuować pacjentów z Żoliborza do Tworek. – Do kościoła przyszli Niemcy, żeby omówić ewakuację szpitala. Dr Węglewicz rozmawiał z nimi w taki sposób, że na wszystko się zgadzali. Widzieli, że to człowiek, który jest zdolny do wszystkiego.

Młodej sanitariuszce udało się przetrwać powstanie, ale po jego upadku koszmar się nie skończył. Na gruzach Warszawy panoszyli się Niemcy, którym triumf nad słabo uzbrojonymi, ale zdeterminowanymi powstańcami, walczącymi o każdy kawałek ziemi, przyniósł satysfakcję, zwłaszcza że zwycięstw w ostatnim czasie zbyt wiele nie odnosili. Po drugiej stronie Wisły czyhała już Armia Czerwona, która w ciągu następnych kilku miesięcy miała ich zepchnąć aż do Berlina.

Naziści nie tylko triumfowali, ale zgodnie z rozkazami politycznymi systematycznie niszczyli Warszawę i mścili się na jej mieszkańcach. Mama pani Janiny została ranna w jednym z wielu aktów tej prymitywnej zemsty, kiedy niemiecki żołnierz wrzucił granat do piwnicy, w której ukrywała się z dwiema innymi kobietami. Szukająca pomocy dla rannych „Małgosia” została zatrzymana przez Ukraińca (w tłumieniu Powstania Warszawskiego brały udział oddziały kolaborujących z Niemcami Ukraińców). Mężczyzna powiedział, że zabiera ją do sprzątania kwater armii okupacyjnej. Pogawędzili chwilę, bo pochodzili z tego samego regionu, dogadywali się po rosyjsku. Ale gdy dotarli na miejsce, mężczyzna pożegnał ja słowami „Żal mi cię”. Bardzo szybko okazało się bowiem, że nie o sprzątanie chodziło. Młoda kobieta znalazła się w pomieszczeniu, gdzie zabawiała się grupa pijanych niemieckich oficerów, którzy bardzo szybko wyjawili swoje intencje. – Wo ist die Bürste (czyli, gdzie jest szczotka)?  – spytałam. Ciągle jeszcze myślałam, że mam sprzątać. Wówczas podszedł do mnie jeden z nich chwiejnym krokiem i pociągnął na tapczan. Padłam na podłogę i zaczęłam krzyczeć: – Mamo, mamo, mamo! Oni zbaranieli i to dało mi szansę na ucieczkę. Wróciłam do naszej piwnicy i mówię do mamy, że muszę uciekać. „Muszę cię zostawić, ale muszę uciekać”. Ciężko ranna kobieta jednak zdecydowała się uciekać z córką.

Na gruzach miasta

Po zakończeniu wojny Janina Kępska postanowiła kontynuować przerwaną edukację. Wówczas już dwudziestokilkulatka dostała się najpierw na AWF w Krakowie. – Do dziś codziennie ćwiczę – zapewnia. Później, gdy uruchomiono studia medyczne w Warszawie, przeniosła się już na stałe do stolicy. Miasto było zrujnowane. Warunki mieszkaniowe koszmarne, bieda potworna. Ale umęczony kraj potrzebował medyków. Na zajęcia studenci chodzili grupami, bo nie było komunikacji miejskiej. Wędrówki na zajęcia były długie, część wykładów odbywała się na relatywnie mniej zniszczonej Pradze, a zakwaterowanie studenci mieli po lewej stronie Wisły. – Codziennie przechodziliśmy przez tymczasowy most (Niemcy, broniąc się, zburzyli wszystkie mosty) na ul. Grochowską, gdzie mieścił się Instytut Weterynarii. Wykłady odbywały się w sali, w której stały skrzynie ze zwierzęcymi preparatami. Siadaliśmy na nich, bo brakowało ławek. Często marzliśmy, ponieważ w oknach nie było szyb. Jeden z profesorów wykładał w płaszczu, szaliku i rękawicach. On mówił, a my zgrabiałymi dłońmi robiliśmy notatki. Tylko kilkoro z nas miało wieczne pióra, prawie wszyscy pisali ołówkami. Nie było lekko. Ale profesorów mieliśmy wspaniałych. Byli mądrzy, dobrzy i bardzo nam współczuli tej biedy, zwłaszcza że my, prawdę mówiąc, głodowaliśmy – wspomina rozmówczyni „Pulsu”. Ale właśnie trudne warunki i długie wspólne wędrówki na zajęcia spowodowały, że młodzi ludzie się zaprzyjaźnili. Do dziś ci, którzy dożyli tak sędziwego wieku jak Janina Kępska, wciąż utrzymują ze sobą kontakt. Wiele z tych przyjaźni przerodziło się w jeszcze głębsze uczucia. Wśród znajomych pani Janiny z roku były 22 małżeństwa.

Po studiach młoda lekarka chciała rozwijać się w kierunku pediatrii, ale dostała skierowanie do pracy w fabryce, jako opieka lekarska dla robotników. – Oni tam pili na umór, a do mnie przychodzili i prosili o zwolnienia. „Pani doktor, brzuch mnie boli, kaszlę”. W końcu przyszedł do mnie dyrektor zakładu i powiedział: „Błagam, niech pani nie daje tyle zwolnień”. Odpowiedziałam mu: „Panie dyrektorze, jak delikwent mówi, że go brzuch boli i ma rozwolnienie, to co ja mam zrobić? Stać nad kubłem i czekać, aż on kupkę zrobi?”. No i zwolnili mnie. Trafiłam do szpitala przy ul. Kopernika, gdzie pracowałam pod okiem świetnego pediatry dr. Chrapowickiego i przy nim zrobiłam specjalizację. Z Kopernika przeniosłam się do przychodni przy ul. Wiejskiej, ale ta praca mnie nie satysfakcjonowała, tylko nużyła. W końcu dzięki przyjaciółce z Wołynia nawiązałam kontakt z panią ordynator Oddziału Chirurgii Dziecięcej w szpitalu przy ul. Niekłańskiej. To mi ułatwiło zmianę pracy, która w innych warunkach byłaby niezwykle trudna, bo nie należałam do partii. Zostałam więc przyjęta na oddział chirurgii, choć jeszcze o operowaniu niewiele wiedziałam. Ale tak się w tym zakochałam, że zrobiłam kolejną specjalizację, najpierw I stopnia, a potem II. I już w szpitalu przy Niekłańskiej zostałam do końca. To była wspaniała praca!

Michał Niepytalski

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum