3 lipca 2020

COVID z twarzą lekarza

Nieporównywalne z niczym fatalne samopoczucie, obawa, że wkrótce może nadejść śmierć. W przypadku 36-letniego, prowadzącego zdrowy tryb życia lekarza, który, jak sam mówi, żył w poczuciu pełnego zdrowia, wspominanie choroby to bezradność, brak sił, ogromna niepewność. Inny młody lekarz przechodził COVID-19 bezobjawowo. Żaden z nich nie chciałby przeżyć tego ponownie. Nie każdy z naszych czytelników chorował i nie każdy nawet zna kogoś, kto zmagał się z COVID-19, dlatego w tym numerze rozmawiamy z medykami, którzy doświadczyli, czym jest zakażenie koronawirusem. Dwóch różnych historii wysłuchała Renata Jeziółkowska.

Dr n. med. Leszek Kraj, onkolog kliniczny,

Warszawski Uniwersytet Medyczny

Kiedy zdał pan sobie sprawę, że może być chory na COVID-19?

U mnie symptomy choroby pojawiły się 48 godzin po wykonaniu testu na izbie przyjęć, tzw. covidowej mojego szpitala. Wtedy choroba przebiegała dosyć typowo. Na początku była gorączka, osłabienie, bóle mięśniowe, później straciłem węch i smak, a czwartego dnia… nastąpiła nawet niewielka poprawa. Wydawało mi się, że to może nawet będzie już koniec infekcji, która w zasadzie początkowo wyglądała jak niegroźna infekcja grypopodobna. Uspokajałem rodzinę i znajomych, że COVID-19 przechodzę bardzo łagodnie i pewnie szybko to się skończy. Niestety, około siódmego dnia nastąpiło pogorszenie. Wróciła bardzo wysoka gorączka, silne osłabienie, pojawił się problem z nabraniem powietrza, uczucie rozpierania, kłucia w klatce piersiowej, saturacja spadła mi wtedy do 93–92 proc. Wiedziałem, że na tym etapie będę potrzebował profesjonalnej opieki lekarskiej. Wezwałem pogotowie i trafiłem do szpitala zakaźnego w Warszawie. Tam początkowo w RTG nie wyglądało to nawet źle. Widać było jakieś niewielkie zapalenie płuc, miernie podwyższone wskaźniki stanu zapalnego. Ale zostałem w szpitalu, a choroba się rozwijała. Dzisiaj wiem, że to tzw. burza cytokinowa spowodowała stan, w jakim się znalazłem. Skończyło się na zapaleniu płuc, które obejmowało praktycznie wszystkie płaty. Z dnia na dzień pogorszenie funkcji oddechowej, wysoka gorączka, osłabienie, wyniszczenie. Byłem w stanie tylko przejść z łóżka do łazienki. Takiego przebiegu choroby się nie spodziewałem. Jestem jeszcze stosunkowo młody, nie choruję przewlekle, w styczniu robiłem badania okresowe u lekarza medycyny pracy i powiedziano mi, że jestem „zdrowy jak koń”. Jako lekarz liczyłem się z tym, że mogę zachorować, ale taki przebieg choroby był dla mnie ogromnym zaskoczeniem, tym bardziej że pracuję na oddziale hematologii i onkologii, bardzo często mam kontakt z różnymi patogenami i wydawało mi się, że właśnie dlatego jestem szczególnie odporny. Raz w życiu byłem na zwolnieniu lekarskim.

Domyśla się pan, jak się pan zakaził?

Nadal nie wiem do końca, co mogło być źródłem choroby. Kiedy dowiedziałem się, że mam wynik dodatni, skupiałem się na rodzinie, martwiłem się o kolegów i pacjentów, z którymi miałem kontakt. Z epidemiolog szpitalną analizowaliśmy wszystkie moje kontakty, były podejmowane decyzje, kto ma iść na kwarantannę. Na szczęście okazało się, że choć przebywałem z kolegami na oddziale, nikogo nie zakaziłem. Na początku to było dla mnie najważniejsze. Poważne problemy w tamtym czasie były z kontaktem z regionalnym sanepidem. I o ile ze strony szpitala mogłem liczyć na duże wsparcie i regularny kontakt, to ze strony sanepidu wyglądało to znacznie gorzej. Trochę to rozumiem – pracownicy sanepidu, którzy do tej pory pracowali w innych realiach, zostali postawieni na pierwszej linii frontu prawdziwej wojny. Tam wtedy bardzo trudno było się w ogóle dodzwonić. Jestem lekarzem, więc dopóki było dobrze, nie potrzebowałem na szczęście wsparcia merytorycznego, potrafiłem też samodzielnie rozpoznać moment, kiedy koniecznie musiałem udać się do szpitala.

Jak ocenia pan wszystkie procedury związane z chorobą oraz samą opiekę? Jak to wygląda z perspektywy
pacjenta?

Staram się postrzegać rzeczywistość w kolorowych barwach, więc problemy organizacyjne, głównie w sanepidzie, tłumaczę wyjątkowością sytuacji. Wszyscy znaleźliśmy się na wojnie, na której na pewno nie jest idealnie. Jeśli chodzi o opiekę w szpitalu zakaźnym, jestem pod ogromnym wrażeniem profesjonalizmu zespołu. Czułem się bezpieczny, chociaż zdawałem sobie sprawę z codziennie pogarszających się wyników badań pomimo zastosowanego leczenia. Szpital dał mi jednak coś bardzo ważnego – poczucie bezpieczeństwa. Wiedziałem, że w razie czego jest oddział intensywnej terapii i respirator. To miało znaczenie także ze względu na przeżywanie dramatu izolacji. Przebywa się na sali izolowanej, bezpośredni kontakt z personelem jest bardzo ograniczony i do tego problemy z oddychaniem, duszność pojawiająca się głównie w nocy. Sam studentów tego uczę, że bólowi w klatce piersiowej czy duszności często towarzyszy uczucie strachu przed śmiercią. I niestety na własnej skórze tego doświadczyłem. W każdym razie szpital dał mi poczucie bezpieczeństwa, mimo że nie było wiadomo, czy terapie są skuteczne. Dużo się uczymy i sporo już nauczyliśmy się na temat tego wirusa, ale pewnie jeszcze sporo przed nami. Dla mnie ta lekcja „perspektywy pacjenta”  to była ogromna lekcja pokory wobec medycyny i życia w ogóle.

Jeśli zaś chodzi o system, należy mieć na uwadze, że nawet w warunkach standardowych jest niewydolny. Zawsze podkreślam, że wyłącznie dzięki działaniom personelu, dzięki poświęceniu konkretnych ludzi, udaje się na razie poskromić epidemię w Polsce. Dzięki zaangażowaniu i poświęceniu pracowników ten system jeszcze się nie zawalił. Gdy trafiłem do szpitala, znalazło się dla mnie miejsce, następowała rotacja pacjentów i kolejni pacjenci mieli zapewnioną opiekę.

Kiedy pana stan zaczął się poprawiać?

U mnie choroba przebiegała dość burzliwie i jej zakończenie zaskoczyło mnie. Z dnia na dzień czułem się coraz gorzej, w wynikach badań normy były wielokrotnie przekroczone i nagle po chyba najbardziej krytycznej nocy obudziłem się rano w zupełnie innej rzeczywistości. Pierwszy raz od kilkunastu dni po sześciu godzinach od zażycia paracetamolu nie miałem gorączki. I po prostu zupełnie inaczej się czułem. W moim przypadku nie tyle wirus stanowił problem, ile właśnie tzw. burza cytokinowa. Nie wiadomo, dlaczego choroba skończyła się tak nagle, nie włączono mi w tych dniach żadnej nowej terapii. Dla mnie to ciekawa lekcja, bo gdyby ktoś tej nocy dał mi jakieś lekarstwo, powiedziałbym, że to cudowny lek. To pokazuje, że tzw. case report nie mają wielkiej wartości, szczególnie w przypadku chorób, których nie znamy. Gdyby tej krytycznej nocy zastosowano u mnie jakąś nową terapię, byłby to dowód, że działa rewelacyjnie. Wskaźniki stanu, interleukina-6 i CRP, w ciągu następnych dwóch – trzech dni po prostu znormalizowały się. Tymczasem okazało się, że taki był u mnie naturalny przebieg choroby.

Ile czasu był pan chory?

Od momentu drugiej fali objawów gorączkę miałem 13 dni. Ujemne wyniki testów CRP pojawiły się po około 21 dniach. Ale skutki choroby odczuwałem co najmniej przez dwa miesiące. Choć objawy ustąpiły, saturacja wróciła do normy i proces zapalny się skończył, konsekwencje choroby odczuwałem dość długo. Wychodziłem ze szpitala z podwyższonymi transaminazami, chudszy, nadal osłabiony. Po powrocie do domu miałem problem z zejściem po schodach, a zaledwie miesiąc wcześniej byłem aktywnym, zdrowym mężczyzną w pełni sił. Uważałem,  że dopiero w wieku powyżej 80 lat będę miał jakiekolwiek problemy z pokonaniem schodów w swoim domu. Starałem się ćwiczyć, ale niemoc trwała dość długo. Po miesiącu niepokoiło mnie, że nie jestem
w stanie przejechać na rowerze więcej niż 5 km, choć może za szybko spodziewałem się powrotu do formy. Na szczęście teraz czuję, że powróciło już 95 proc. wydolności, którą miałem przed chorobą.

Najbardziej niepokoją mnie dziś – i jest to przestroga dla tych, którzy uważają, że przecież większość bezobjawowo przechodzi chorobę – odległe konsekwencje infekcji. Nie wiem, czy za pół roku nie rozwinie się u mnie np. zwłóknienie płuc. Ostatnio czytałem niepokojące doniesienia neurologów na temat ryzyka uszkodzenia układu nerwowego. Mam nadzieję, że mnie to nie będzie dotyczyć. Ale mój przypadek pokazuje, że my tej choroby po prostu jeszcze nie znamy. „Zakaźmy się, nabądźmy stadnej odporności” – można by było taką koncepcję przyjąć, jeśli mielibyśmy lek, znalibyśmy odległe konsekwencje choroby. To, co obserwuję, niepokoi mnie. W czasie, kiedy ja trafiłem do szpitala, panowała kompletna panika. Pamiętam, że jak jechałem karetką, ulice były puste. Teraz jest dość duże rozprężenie, podczas gdy mamy o wiele więcej zakażeń i zgonów.

Czy uważna pan, że można skutecznie zapobiegać zachorowaniom? Czy faktycznie ostre restrykcje to słuszna droga?

Na pewno musimy się nauczyć żyć w nowej rzeczywistości, żyć z koronawirusem. Każda skrajność jest zła. Drugi lockdown jest kompletnie niemożliwy. Ale nie możemy też dać się ponieść fali optymizmu i rozprężenia. Nie chciałbym zachorować drugi raz, nawet bezobjawowo. Musimy nauczyć się funkcjonować, pamiętając o ostrożności i przestrzeganiu nowych procedur. Pewnie czeka nas zunifikowanie zasad – czy wszystkich pacjentów testować, kiedy testować, jak testować, co z personelem? Uważam, że na szczeblu centralnym powinno być zaproponowane bardziej uniwersalne postępowanie i wdrożone pewne nowe standardy w odniesieniu do personelu medycznego.

A czy zna pan wiele osób, które zachorowały? Coraz częściej pojawiają się głosy typu „nie znam nikogo takiego, nie ma epidemii”.

No właśnie. Znajomi często mówią: – Jesteś pierwszą osobą, którą znam, która była w szpitalu, do tej pory wydawało mi się, że wirus istnieje tylko w telewizji. Rzeczywiście przechodzimy przez pandemię bez wielkiego szczytu. Nie jest tak jak we Włoszech, gdzie wiele rodzin kogoś straciło albo miało kogoś poważnie chorego. U nas w wielu miejscach nie było nikogo, kto chorował, więc może wydawać się, że problem nie istnieje. Ja sam nie znam wielu takich osób. Poza szpitalem oczywiście, gdzie na szczęście ogromna większość przeszła COVID-19 zupełnie łagodnie, choć były też sytuacje tragiczne.

Co by pan powiedział osobom, które lekceważą zagrożenie, uważają, że jest wyimaginowane?

Zapytałbym, czy życzyliby sobie zachorowania na chorobę, na którą nie ma leku, której biologii i odległych skutków kompletnie nie znają. Czy naprawdę chcieliby sytuacji, jaka miała miejsce w wielu innych państwach. Sam jestem dowodem, że choroba istnieje i może być groźna nawet dla osób, które wydawałoby się są na końcu listy zagrożonych ciężkim przebiegiem.

Martwił się pan o swoich pacjentów? Jaki pańska choroba miała wpływ na rodzinę, znajomych, najbliższe otoczenie?

Oczywiście, że się martwiłem. Pacjenci i koledzy, z którymi miałem kontakt, byli poddani kwarantannie. Na szczęście wtedy już mieliśmy w szpitalu środki ochrony, w związku z tym większość kontaktów nie była zaliczana do bezpośrednich. Nie spotkałem się z niechęcią wśród znajomych, sąsiadów, z żadnym hejtem. Odwrotnie, środowisko, dyrekcja szpitala, uczelnia okazywały mi bardzo dużo zainteresowania, chęci pomocy. To było bardzo pozytywne i budujące. Ciekawostka, jeśli chodzi o nasze środowisko: jako „ozdrowieniec” chciałem oddać krew, bo mam przeciwciała, i okazało się, że dziewięciu z około 30 dawców osocza to właśnie lekarze. I to nie tylko dlatego, że tak wielu lekarzy chorowało. My, jako grupa zawodowa, naprawdę chcemy pomagać innym ludziom. To też jest bardzo budujące.

Skorzystał pan ze wsparcia izby, którym było odszkodowanie dla 100 zakażonych lekarzy?

Tak, to była bardzo konkretna pomoc. Miałem zwolnienie lekarskie, długo przebywałem w szpitalu. W takiej sytuacji każde wsparcie finansowe jest przydatne. Informowałem też o tej formie pomocy innych kolegów. Korzystali, też byli bardzo pozytywnie zaskoczeni. Również akcja przekazywania przez OIL środków ochrony indywidualnej wywołała pozytywne reakcje. Świetne inicjatywy, bo konkretne i przydatne.

30-letni lekarz, chcący zachować anonimowość

Czy wie pan, jak się zakaził, kiedy?

Jedyny kontakt z osobą z dodatnim wynikiem testu na SARS-CoV-2 miałem w pracy. Była to opiekunka medyczna, która równolegle pracowała w jednym z warszawskich szpitali. Rozmawialiśmy około minuty. Gdy dowiedziałem się kilka dni później o jej dodatnim wyniku testu, pobrałem sobie wymaz i w ten sposób dowiedziałem się, że jestem zakażony…

Czy coś wskazywało na chorobę?

Nie miałem żadnych objawów. Test wykonałem z własnej inicjatywy. Do tej pory nie odczułem żadnych konsekwencji zdrowotnych zakażenia, choć z niepokojem śledzę doniesienia o jego późnych skutkach.

Jak długo trwała choroba, co się działo od początku do końca w kontekście procedur? Czy były problemy?

Pozytywny wynik testu otrzymałem 31 kwietnia. Bezzwłocznie skontaktowałem się z lokalnym sanepidem oraz powiadomiłem pracodawcę. Ponieważ odwiedzałem wtedy rodziców w małej miejscowości w województwie lubelskim, właściwym sanepidem była dla mnie mała powiatowa jednostka. Pracownice sanepidu, choć bardzo uprzejme i pomocne, nie znały procedur. Początkowo, mimo braku objawów, skierowano mnie na badanie do szpitala jednoimiennego oddalonego o ponad 100 km. Wiązało się to z półtoragodzinnym transportem karetką z ratownikami w pełnych środkach ochrony indywidualnej. Polecono mi jedynie spakować się „na wszelki wypadek”, bo być może zostanę umieszczony w izolatorium – oddziale chorób zakaźnych pobliskiego powiatowego szpitala (właściwe izolatoria jeszcze wtedy nie były gotowe). Otrzymałem informację, że nie będę mógł mieszkać w jednym domu z rodziną, mimo osobnego wejścia, łazienki i braku kontaktu z pozostałymi domownikami. Pracownicy sanepidu powoływali się na najnowsze rozporządzenia Ministerstwa Zdrowia, lecz gdy pytałem o konkretne podstawy prawne, nie potrafili mi udzielić odpowiedzi innej niż „taki mamy przekaz od przełożonych”.

W szpitalu jednoimiennym konsultująca mnie pani doktor była wizytą równie zdziwiona jak ja. Odesłała mnie z zaleceniem izolacji w domu. Dzięki uprzejmości przyjaciół mogłem mieszkać w ich mieszkaniu, nie musiałem jechać do izolatorium.

Podczas pobytu w izolacji sanepid kontaktował się ze mną kilkakrotnie. Ustalone zostały dwa terminy pobrania testów kontrolnych. Gdy uzyskałem ujemny wynik drugiego testu, pracownik sanepidu zlecił mi konsultację u lekarza chorób zakaźnych, która miała wyjaśnić, czy może zwolnić mnie z izolacji. Na pytanie, jak mam się udać do lekarza, skoro jestem formalnie w izolacji i nie mogę opuszczać mieszkania, usłyszałem: – To już pana sprawa, jeśli chce pan skończyć izolację.

To tylko przykład absurdów urzędniczych, jakie mnie spotkały podczas pobytu w izolacji. Odniosłem wrażenie, że sanepid nie zna procedur bądź ich nie ma. Nie mogę zarzucić złej woli pracownikom sanepidu, bo czułem, że sami są zagubieni, ale ich postawa była skrajnie asekuracyjna.

Jaki wpływ pana sytuacja miała na otoczenie, na innych?

Mój pozytywny wynik testu zasadniczo wpłynął na funkcjonowanie oddziału, w którym pracuję. Cały personel oraz wszyscy pacjenci zostali przetestowani, ci, z którymi miałem bliski kontakt, poddani kwarantannie. Moja żona, dzieci, rodzice i rodzeństwo również przebywali na kwarantannie po kontakcie ze mną. Na początku wszystko było jedną wielką niewiadomą. Myśli o tym, czy nie zakaziłem swoich bliskich, pacjentów, koleżanek i kolegów z pracy, ciągle mi towarzyszyły. Wytchnienie przyszło wraz z ujemnymi wynikami testów.

 Czy pana zdaniem da się skutecznie zapobiegać zakażeniu się?

Moim zdaniem to nierealne, zwłaszcza w pracy lekarza. Jedyną możliwością jest traktowanie całego szpitala jak strefy skażonej i praca w pełnych ŚOI, ponieważ nigdy nie wiadomo, czy nie trafimy na bezobjawowego nosiciela. Pewnym rozwiązaniem jest stosowanie przez wszystkich maseczek, które zmniejszają ryzyko transmisji.

Zna pan kogoś, kto chorował na COVID-19?

Znam cztery osoby, które zachorowały na COVID-19. Wszystkie miały łagodny przebieg, z objawami takimi jak gorączka i utrata węchu.

Nie każdy zna osobę, która zmagała się z COVID-19, więc wiele osób bagatelizuje epidemię. Jak pan to ocenia?

Jestem młody, zdrowy i miałem szczęście, że nie wystąpiły u mnie żadne objawy. Niestety, gdybym nie wykonał testu, mógłbym być źródłem zakażenia dla innych, również dla pacjentów, którzy są w większości obciążeni innymi chorobami i infekcja byłaby dla nich o wiele groźniejsza niż dla mnie.

Zdarzają się opinie, że przesadna ostrożność nie ma sensu, lepiej przejść chorobę i „mieć to z głowy”. Jakie jest pana zdanie?

Wydaje mi się, że koronawirus nam spowszedniał. Nie jest już tematem numer jeden w mediach. Uciążliwe restrykcje zostały zniesione w momencie, kiedy o wiele łatwiej zakazić się niż na początku, z powodu większej liczby chorych. Moim zdaniem kluczowa jest tutaj odpowiedzialność za innych. Owszem, większość ludzi młodych i zdrowych przejdzie chorobę bezobjawowo lub łagodnie, ale mogą być źródłem zakażenia dla bliskich starszych osób, którym grozi znacznie cięższy jej przebieg.

Czy skorzystał pan z odszkodowania w ramach pomocy OIL w Warszawie dla 100 pierwszych zakażonych w pracy lekarzy?

Tak, byłem jednym z pierwszych, którzy skorzystali z tego wsparcia.

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum