14 marca 2004

„Lekarska” restauracja

… dziś, tylko cokolwiek dalej

W smutny, deszczowy wieczór „naszło” mnie na pisanie, ale za to weselszych wspomnień, związanych z moją karierą lekarską.

Zakład Radiologii Lekarskiej AM (późniejszy Instytut Radiologii) mieścił się przy ul. Chałubińskiego. W każdą sobotę odbywały się tu posiedzenia naukowe, na których omawiano najnowsze osiągnięcia w radiologii. Konsultowano też ciekawe przypadki, które wyjaśniali profesorowie Zawadowski i Zgliczyński. W spotkaniach uczestniczyli lekarze z całej Warszawy. Były to lata ogromnego rozkwitu metod radiologicznych (lata 60. i 70.). Nastapił niebywały postęp w badaniach naczyniowych. Arteriografie, koronarografie, ventriculografie, venografie oraz limfografie rozwinęły możliwości diagnostyczne w sposób, rzekłbym, rewolucyjny. O tomografii komputerowej, a tym bardziej o rezonansie magnetycznym – nikt jeszcze nie marzył. O badaniach USG też jeszcze się wiedziało niewiele. Obecny szpital przy ul. Banacha z obecnym Zakładem Radiologii jeszcze nie istniał.
Co miało to wspólnego z „lekarską” restauracją? Otóż miało. Po sobotnich posiedzeniach bardzo często szliśmy do restauracji „Dzik” (dawniej „Myśliwska”), która znajdowała się na rogu Nowogrodzkiej i Poznańskiej. Droga była prosta: kawałek ulicą Chałubińskiego, skręt w Nowogrodzką i jawił się „Dzik” – z bardzo dobrą, jak na ówczesne czasy, kuchnią. Ceny były do zaakceptowania dla naszych pustawych lekarskich kieszeni. Nazwaliśmy „Dzika” „knajpą zakładową”. Z reguły skład biesiadników był stały: Bogdan Pruszyński (późniejszy profesor i rektor AM), Ryszard Rajszys (późniejszy profesor i dyrektor Instytutu), Janusz Bowkiewicz (późniejszy docent i kierownik Zakładu w Szpitalu Bielańskim), Włodzimierz Furman (dr med., późniejszy kierownik pracowni rtg. w klinice rządowej), Stanisław Kruszewki (wybitny radiolog i dyrektor Departamentu Techniki w Ministerstwie Zdrowia) oraz moja skromna osoba. Czasami, kiedy był w Warszawie, dołączał do nas Marian Klamut z Lublina (późniejszy profesor i rektor AM w Lublinie).
Był to taki męski „stop over” przed powrotem do domów i naszych ukochanych żon. Kelnerzy (większość z nich jeszcze przedwojenna) byli grzeczni, usłużni i znający swój fach, co w zalewie powszechnego chamstwa też miało znaczenie. Wiedzieli, że jesteśmy lekarzami i traktowali nas ze szczególną atencją (Boże, gdzie te czasy?). Zamawialiśmy głównie dziczyznę, a na zakąskę – karmazyna po grecku. Ponieważ rybka lubiła pływać, nie mogliśmy być gorsi i zamawialiśmy również wodę, ale o znacznie wyższym procencie. Dyskutowaliśmy nad niedawno przedstawianymi przypadkami. W miarę upływu czasu rozmowa nabierała lżejszego charakteru. Po 1-2 godzinach rozjeżdżaliśmy się do swoich domów. (Pewnego razu wybrałem się do „Dzika” na obiad z Bogdanem Pruszyńskim, ale zamiast wódki poprosiliśmy o wodę mineralną. Zdziwiony kelner rzekł: Panowie doktorzy to pewnie dzisiaj są chorzy.)
Z restauracja tą łączy się też śmieszne zdarzenie. Po pierwszym roku medycyny, po zdanym egzaminie z anatomii, poszliśmy uczcić to z kolegą Andrzejem Maciszewskim (obecnie emerytowany ginekolog). Andrzej zaliczył wszystkie egzaminy, ale niestety oblał pisemny z biologii i był niepocieszony. Jak dziś pamiętam, zamówiliśmy minogi w sosie własnym, oczywiście z wódeczką. Rozglądając się po sali, zauważyłem, że kilka stolików dalej siedzi starszy pan i czyta gazetę, a przed nim stoi duży kieliszek wódki. Panem okazał się prof. Jan Bowkiewicz, kierownik Zakładu Biologii AM. Znany był z tego, że miał pociąg do alkoholu, czego zresztą nie ukrywał. „Znieczuleni” już troszeczkę podeszliśmy do stolika profesora z zapytaniem, czy możemy się dosiąść. Profesor, zajęty czytaniem, nie zwrócił na nas specjalnej uwagi. Andrzej Maciszewski załatwił dyskretnie z kelnerem nowe zamówienie – minogi i oczywiście 0,5 l wódki, ale już na trzy osoby. Zdziwiony profesor spytał: Co to znaczy? Odrzekłem: Jesteśmy uczniami pana profesora – właśnie niedawno zdawaliśmy biologię, tylko że koledze Maciszewskiemu trochę się nie powiodło. Ogólnie rzecz biorąc, było wesoło. Wyszliśmy z restauracji, prowadząc profesora pod ręce. Szliśmy ulicą Nowogrodzką w kierunku Anatomicum, śpiewając głośno „Gaudeamus igitur”, co w owych czasach (rok 1955) miało, poniekąd, antypaństwowy charakter. Kolega Maciszewski zdał z biologii egzamin poprawkowy.
O profesorze Janie Bowkiewiczu pisałem już w „Pulsie” (nr 23/1994): „(…) znakomity i dowcipny wykładowca, zaciągający lekko z wileńska, na którego wykładach zawsze był komplet. Pamiętam wykład (a było to w 1954 roku, w czasie rozkwitu stalinizmu), podczas którego profesor zwrócił się do nas następującymi słowy: Kto z państwa należy do ZMP, niech opuści salę, bowiem zostałem zmuszony do powiedzenia co nieco o tych sowieckich ogrodnikach – Miczurinie i Łysience… Taka bezkompromisowość groziła w tamtych czasach więzieniem. My, studenci, uwielbialiśmy profesora, chociaż głośno nie można było tym mówić…”.
Koledzy czytający moje opowieści skłonni są pomyśleć: „ci radiolodzy to nic, tylko się bawili i pili”. Owszem, było i tak (zresztą nie tak często), co nie przeszkodziło temu, że byli to późniejsi rektorzy i nauczyciele akademiccy. Niektórzy już nie żyją, a większość jest na emeryturze. Ach, łza się w oku kręci…

Jerzy Borowicz

Archiwum