16 marca 2007

Casus doktora G.

Który lekarz czuł się dobrze ze świadomością, że kolejny jego kolega zostaje oskarżony o korupcję i wyprowadzony z oddziału w kajdankach? Chyba nawet podwładni ordynatora Mirosława G., którzy zbierali na niego haki i przedstawili je w prokuraturze, nie byli zadowoleni z akcji sfilmowanej przez CBA w szpitalu MSWiA. Bo jeśli chodzi o użyte środki w celu zaaresztowania ordynatora-łapówkarza, kolekcjonera zegarków i wiecznych piór, był to przykład wyjątkowego partactwa! Tylko kilkunastu funkcjonariuszy w kominiarkach? A dlaczego bez gazów łzawiących i lądującego na dachu helikoptera? Wszak z wypowiedzi szefa CBA i ministra sprawiedliwości mogliśmy się dowiedzieć, że przeciwnik był wyjątkowo niebezpieczny: zabójca, zbrodniarz, lekarz-bestia (takimi epitetami opisywały go nazajutrz po słynnej konferencji prasowej obu ministrów liczne media), więc mam prawo odczuwać niedosyt, że założone na ręce doktora kajdanki nie były wystarczającym zabezpieczeniem. Minister Ziobro chyba za mało obejrzał filmów z Bondem, skoro triumfalnie podsumował zakończoną akcję: „Nikt nigdy nie będzie już pozbawiony życia przez tego pana”.
Ale akcja nie była jeszcze zakończona. Swoje trzy grosze wtrąciła przecież minister finansów Zyta Gilowska, która poinformowała opinię publiczną, że coś musi być na rzeczy, skoro również ją źle potraktowano na oddziale kierowanym przez doktora G. – W istocie odmówiono mi pomocy, a także wprowadzono w błąd co do stanu zdrowia – ogłosiła znana z „niefrasobliwego gadulstwa” (jak orzekł sąd w zupełnie innej sprawie) pani wicepremier, zapowiadając, że o szczegółach opowie samemu szefowi CBA. Ciekawe, dlaczego dopiero teraz, trzy i pół roku od całego zdarzenia, i dlaczego adresatem żalów pacjentki ma być właśnie CBA, a nie rzecznik odpowiedzialności w izbach lekarskich? Prawdopodobnie to kwestia braku zaufania. Z wzajemnością, chciałoby się powiedzieć.
Jeśli casus doktora G. miał posłużyć do zobrazowania skali korupcji w ochronie zdrowia, to wybrano doprawdy dziwną metodę na przypomnienie tego zjawiska. Zresztą bądźmy poważni: nie jest to rzecz nowa, że w prywatnych szafach lekarzy można znaleźć koniaki (ile z nich to łapówki, a ile wcisnęli z wdzięcznością pacjenci?). Skalę zarzucanego ordynatorowi łapówkarstwa określić może jednak tylko sąd i on, a nie minister czy media, wyda tu swój wyrok. Jeśli natomiast nagłośnienie afery miało podkopać zaufanie pacjentów do środowiska lekarskiego (przed zapowiadanymi na maj strajkami), to ten zamiar powiódł się wyjątkowo dobrze. Tylko czy ktoś przewidział prawdziwe skutki tej operacji, jeśli społeczeństwo zacznie postrzegać transplantologię jako podejrzaną dziedzinę medycyny, w której dochodzi do handlu narządami, planowanych morderstw etc.? Ilu chorych oczekujących w kolejkach na nowe narządy może teraz umrzeć, bo nigdy się na nie nie doczeka, gdyż rodziny zmarłych krewnych nie wyrażą zgody na pobranie od nich organów? Kto poniesie odpowiedzialność za niepotrzebną śmierć tych ludzi? Kto w ogóle ponosi u nas odpowiedzialność za nieprzemyślane słowa? Arogancki z natury doktor G. też przecież czuł się bezkarny.

Paweł Walewski
Autor jest publicystą „Polityki”

Archiwum