19 lutego 2012

Literatura i życie

Najbardziej kolorowe były zawsze, w moich czasach studenckich, ostatnie soboty karnawału, kiedy członkowie naszej orkiestry robili sobie nawzajem i balującym przeróżne dowcipy. Na wyjątkowe, ale to zupełnie wyjątkowe okazje mieliśmy w zanadrzu między innymi śmiałą mistyfikację związaną z rzekomą wizytą u studentów Marleny Dietrich. Ten prawdziwy hit karnawału był możliwy tylko dlatego, że w rolę słynnej gwiazdy wcielał się Rafałek, który w naszym zespole grywał zastępstwa na gitarze. Przerabianie Rafałka na Marlenę nie nastręczało żadnych trudności zaprzyjaźnionym z nami damom – studentkom ASP oraz niedoszłym aktorkom, zamieszkującym Dziekankę na Krakowskim Przedmieściu, gdzie często ofiarowywano nam gościnę i „coś jeszcze”, jak twierdzili różni zawiedzeni zawistnicy. Naturalnie sprawa była prosta dlatego, że Rafałek miał równie długie i zgrabne nogi jak Marlena, niebywale kształtne ciało i anielską, przepiękną, dziewczęcą twarz. Jedyny problem polegał na dorobieniu mu biustu, zresztą niewielkiego, przyklejeniu zabójczo długich rzęs, dobraniu peruki blond oraz znalezieniu cylindra, rękawiczek z jasnej skóry, złotego etui, monokla oraz kusych majteczek i czarnych podwiązek, które tak rajcowały widzów filmów z Marleną. Gwiazda przybywała ubrana we frak, co było dla niej typowe, gdyż uwielbiała nosić się po męsku, co wielu kobietom przydaje zresztą atrakcyjności. Cylinder, monokl i frak Rafał przynosił ze swego arystokratycznego domu, a poza tym był to jego służbowy strój, kiedy w poszukiwaniu gotówki kelnerował w ekskluzywnych hotelach i gasthausach. O pozostałe atrybuty gwiazdy dbały nasze damy.
Kiedy po wyjątkowo egzaltowanej zapowiedzi Bogusia, mego brata, oraz spełnieniu rzęsistego tuszu przez orkiestrę i rozkołysaniu sali tańczącymi i oślepiającymi jupiterami, na scenie pojawiał się Rafałek – pardon! – Marlena Dietrich, oniemiałą na moment salę ogarniało prawdziwe szaleństwo. Naturalnie wariowali głównie panowie, którym uroda gwiazdy po prostu odbierała dech! Panie także wiwatowały, ale było to głównie wredne markowanie, gdyż na nich uroda Marleny też czyniła wrażenie, ale wprost odwrotne od zachwytu. Dusiła je wprost dzika zawiść, że jakieś damskie stworzenie może być tak nieskończenie piękne, tak patrzeć spod rzęs, tak się poruszać i przeginać swe rozkoszne ciało, wolno i zmysłowo, paląc papierosa w długiej fifce. To wszystko, to był jeszcze mały pikuś. Clou One Woman następowało wówczas, kiedy Marlena zrzucała z siebie jednym ruchem specjalnie rozcięte z tyłu spodnie, pozostając jedynie w górze od fraka, kusych, jedwabnych czarnych majteczkach i w cylindrze, i ukazywała oczom ogłupiałej ze szczęścia publiki swe szampańskie nogi, które okraszały słynne czarne, szerokie podwiązki.

Jedynym sposobem na uspokojenie nieprawdopodobnego tumultu i wrzawy, a tym samym umożliwienie występu, było krótkie wygaszenie wszystkich świateł. W pewnym momencie gwiazda pozostawała na scenie w kręgu blasku jednego reflektora i wówczas następowało coś najsłodszego! Farbowana Marlena, po wkroczeniu na scenę w takt swego słynnego szlagieru „Gdzie są kwiaty z tamtych lat”, rozpoczynała od powitania publiczności głosem, w którym wibrował seksapil i erotyka. A witała po niemiecku, angielsku i francusku, co jej – jemu nie sprawiało żadnej trudności, zważywszy, że Rafałek był od dziecka wychowywany w tych językach przez guwernantki. Po tym entrée nadchodził kluczowy moment występu. Publiczność uprzedzona była, że gwiazda wykona tylko jeden utwór – zresztą swój popisowy – słynny walc angielski Friedricha Holländera „Ich bin von Kopf bis Fuss auf Liebe eingestelt” („Bo jestem tylko po to, aby kochać mnie”). W pewnym momencie, gdy długa, nastrojowa, wyrafinowana pieśń zbliżała się ku końcowi, następowało coś, czego sala przewidzieć w żaden sposób nie mogła! Rozkosznie deformując język polski, w którym wibrował francuski akcent, ale najczystszą literacką polszczyzną gwiazda intonowała „Ja jestem, by mnie kochać – długa pauza – k… wasza mać, k… wasza mać… i nic więcej”!
Tutaj następowało wyłączenie mikrofonów i gwałtowne wygaszenie świateł, gdyż po krótkim momencie totalnego osłupienia sala – zorientowawszy się, że została w okropny sposób wpuszczona w maliny i zrobiona w konia – rzucała się ku estradzie, by nam dokopać!
Naturalnie Rafałek i cała nasza orkiestra przezornie już się na czas ewakuowali na zaplecze, by nie doznać poważnego uszczerbku na zdrowiu i nie mieć zdemolowanych instrumentów.

Archiwum